Forum ŚWIATOWID Strona Główna ŚWIATOWID
czyli ... obserwator różnych stron życia
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Internować Jaruzelskiego ... czyli ciekawe linki historyczne

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum ŚWIATOWID Strona Główna -> "Moja prawda, Twoja prawda i g.... prawda " :)
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Wto 10:04, 10 Lip 2007    Temat postu: Internować Jaruzelskiego ... czyli ciekawe linki historyczne

Tajna misja generała Aczałowa

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Pon 14:12, 23 Lip 2007    Temat postu:

Oficjalna strona gen. Wojciecha Jaruzelskiego

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Nie 21:18, 09 Gru 2007    Temat postu:

Przemilczane zdania
Dlaczego Antoni Dudek wybiórczo interpretuje dokumenty na temat stanu wojennego


Czesław Bielejewski

W 1993 r. prezydent Borys Jelcyn przekazał prezydentowi Lechowi Wałęsie kilkanaście archiwalnych dokumentów odzwierciedlających stosunek radzieckich przywódców do wydarzeń w Polsce w latach 1980-1981. Najważniejszym z nich był protokół posiedzenia Biura Politycznego KC KPZR odbytego w dniu 10.12.1981 r. (trzy dni przed wprowadzeniem stanu wojennego).

Prokuratorzy IPN, w swoisty sposób interpretując zapisy protokołu, uznali go za koronny dowód potwierdzający ich tezę, że ZSRR wcale nie zamierzał interweniować zbrojnie w Polsce, a więc – ich zdaniem – ogłoszenie stanu wojennego nie może być usprawiedliwione groźbą inwazji „sojuszników”.

Oskarżyciele gen. Wojciecha Jaruzelskiego mocno się mylą. Dyskusja na wspomnianym posiedzeniu Politbiura nie dotyczyła interwencji zbrojnej „w ogóle”, lecz postępowania w konkretnej sytuacji, a mianowicie w przypadku ogłoszenia stanu wojennego. Prokuratorzy nie uwzględniają „kontekstu sytuacyjnego” odbytej dyskusji. Nie można nie zauważyć, że uczestnicy posiedzenia wiedzą już, że przygotowania do wprowadzenia stanu wojennego zostały zapięte na ostatni guzik, znają przepisy normujące ten stan i oczekują jedynie na
sygnał rozpoczęcia akcji,który lada moment ma podać gen. Jaruzelski.

Wypowiedzi w dyskusji nawiązują do stanowiska polskich przywódców, którzy zdecydowanie sprzeciwiają się wkroczeniu wojsk Układu Warszawskiego.
Dmitrij Ustinow – minister obrony ZSRR: „Jeżeli chodzi o to, jakoby tow. Kulikow powiedział o wprowadzeniu wojsk do Polski, to mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że Kulikow tego nie mówił (...). Kulikow doskonale wie, że Polacy sami prosili, by nie wprowadzać wojsk” (podkr. Cz.B.).

Michaił Susłow – przewodniczący komisji Biura Politycznego KC KPZR do spraw Polski: „Równocześnie Polacy oświadczają wyraźnie, że są przeciwni wprowadzeniu wojsk. Jeżeli wojska wkroczą, będzie to oznaczało katastrofę (podkr. Cz. B.). Myślę więc, że wszyscy tutaj jesteśmy zgodni, że w żadnym wypadku nie może być mowy o wprowadzeniu wojsk”.

Nic dodać, nic ująć. Bez większego wysiłku można zrozumieć, z czym się wiążą i czego dotyczą zapisane w protokole wypowiedzi prominentnych członków Politbiura – ministra obrony ZSRR, a także przewodniczącego komisji do spraw Polski.
Na szczególną uwagę zasługuje określenie KATASTROFA, którego użył M. Susłow, relacjonując stanowisko władz polskich. Określenie to jest niezbitym dowodem, że Wojciech Jaruzelski, decydując się na ogłoszenie stanu wojennego, świadomie wybrał mniejsze zło. To zrozumiałe, że sprzeciwiając się wkroczeniu wojsk UW, nie mógł w rozmowach z radzieckimi przywódcami posługiwać się pojęciami „zło większe”, „zło mniejsze”, ale każdy rozsądny człowiek bez trudu zrozumie, co oznaczało użyte przez niego słowo KATASTROFA, powtórzone później przez M. Susłowa na posiedzeniu Politbiura.
Gen. Jaruzelski zdawał sobie sprawę z tego, czym mogło grozić wkroczenie wojsk UW. Wiedział, że Wojsko Polskie zachowa się zupełnie inaczej aniżeli armia Czechosłowacji. Polscy żołnierze, nie bacząc na miażdżącą przewagę przeciwnika,

broniliby kraju

przed nieproszonymi gośćmi. Skutki byłyby straszliwe. Generał robił wszystko, aby przed takim starciem uchronić nie tylko Wojsko Polskie, ale i cały nasz kraj. Sprzeciwiał się wkroczeniu wojsk UW i przekonywał, że byłoby to KATASTROFĄ („złem większym”).
Logiczna i uzasadniona interpretacja zapisów protokołu nie jest po myśli tych, którzy oskarżają autorów stanu wojennego. Ponieważ zachodzi obawa, że konstrukcja aktu oskarżenia może lec w gruzach, z pomocą prokuratorom podąża historyk Antoni Dudek zatrudniony w IPN w charakterze doradcy.

Wykorzystując fakt, że jego czytelnicy nie znają materiałów źródłowych, dokonuje niebywałej manipulacji wyrwanymi z kontekstu fragmentami protokołu i wywraca do góry nogami właściwy sens wypowiedzi członków Politbiura. Świadczy o tym m.in. jego artykuł w tygodniku „Wprost”.
Cytując w swym artykule niektóre zapisy wspomnianego protokołu, usuwa z niego (oficjalnego dokumentu najwyższej władzy ZSRR) fragmenty, które – jego zdaniem – są „niesłuszne”.
1) Pomija wypowiedź ministra obrony ZSRR, marszałka Dmitrija Ustinowa („Polacy sami prosili, by nie wprowadzać wojsk”);

2) Fragment wypowiedzi Michaiła Susłowa odpowiednio „preparuje”: usuwa dwa pierwsze zdania („Równocześnie Polacy oświadczają wyraźnie, że są przeciwni wprowadzeniu wojsk. Jeżeli wojska wkroczą, będzie to oznaczało katastrofę”); a w swoim artykule cytuje tylko zdanie trzecie (końcowe): „Myślę więc, że wszyscy tutaj jesteśmy zgodni, że w żadnym wypadku nie może być mowy o wprowadzeniu wojsk”.
To nie wszystko. Okaleczony usunięciem fragmentów „niesłusznych” urzędowy archiwalny dokument Politbiura A. Dudek uzupełnia konfabulacją, która znalazła się w „roboczym zeszycie” Wiktora Anoszkina, byłego adiutanta marszałka W. Kubkowa. Według W. Anoszkina w dniu 10 grudnia 1981 r. sekretarz KC PZPR Mirosław Milewski w rozmowie z W. Kubkowem zadał mu w imieniu W. Jaruzelskiego pytanie: „Czy możemy liczyć na pomoc po linii wojskowej ze strony ZSRR (o dodatkowym wprowadzeniu wojsk)?”. Odpowiedź W. Kubkowa: „Nie będziemy wprowadzać wojsk”. Reakcja M. Milewskiego: „To dla nas straszna nowina!”.
Jest oczywiste, że zapis w notatniku W. Anoszkina to zwyczajna konfabulacja.


Gen. W. Jaruzelski jako naczelny dowódca Polskich Sił Zbrojnych utrzymywał z dowódcą Zjednoczonych Sił Zbrojnych UW kontakt bezpośredni i nie musiał korzystać z „usług” cywila – sekretarza KC PZPR. W razie potrzeby do rozmów z marszałkiem mógł upoważnić nie cywila, lecz generałów – swoich zastępców (Floriana Siwickiego lub Eugeniusza Molczyka).
A. Dudkowi wcale nie przeszkadzał fakt, że „roboczy notatnik” adiutanta nie jest dokumentem urzędowym „najwyższego szczebla”, nie wiadomo, kiedy powstał i czy jest autentyczny.
Nie przeszkadzało również to, że dziwaczny zapis w „notatniku” jest sprzeczny z zapisami protokołu posiedzenia Politbiura. Posiłkując się „notatnikiem”, próbuje udowodnić, że Jaruzelski usilnie zabiegał o interwencję zbrojną UW, ale radzieccy przywódcy na to się nie zgodzili, a przecież było inaczej.


To gen. Jaruzelski przeciwstawiał się inwazji „sojuszników”

(„Polacy oświadczają wyraźnie, że są przeciwni wprowadzaniu wojsk. Jeżeli wojska wkroczą, będzie to oznaczało katastrofę”), a radzieccy przywódcy jego zdanie uwzględnili.
Historyk Dudek prymitywnym chwytem usiłuje z białego zrobić czarne, a z czarnego białe, aby udzielić „naukowego wsparcia” niedorzecznym zarzutom sformułowanym przez prokuratorów IPN (jest przecież ich doradcą). Niejako przy okazji swoimi „naukowymi” wywodami próbuje wcisnąć kit czytelnikom.
Groźba inwazji wisiała nad Polską jak miecz Damoklesa. Nie doszło do niej tylko dlatego, że polscy przywódcy stanowczo jej się sprzeciwiali i podjęli wiarygodne dla Leonida Breżniewa przygotowania do „znormalizowania” sytuacji w kraju własnymi siłami. Przygotowania do wprowadzenia stanu wojennego były swego rodzaju hamulcem wstrzymującym wkroczenie wojsk UW, ale przestał on działać w chwili, gdy przygotowania zostały zakończone.

Radzieccy przywódcy byli poirytowani, że mimo zakończenia przygotowań Jaruzelski wciąż zwleka z przystąpieniem do realizacji planu. Dają temu wyraz w swych wypowiedziach na wspomnianym posiedzeniu Politbiura. Dudek te wypowiedzi ukrywa, mimo że są one niezwykle istotne dla oceny rzeczywistych zamiarów radzieckich przywódców. Oto niektóre:
Rusakow: „To, co mówi Jaruzelski, wygląda na wodzenie nas za nos”.
Gromyko: „Mimo dość zgodnej decyzji Biura Politycznego KC PZPR co do wprowadzenia stanu wojennego Jaruzelski znów wykazuje wahania”. Ustinow (minister obrony ZSRR): „Nieszczęście polega na tym, że przywódcy polscy nie wykazują stanowczości”. A dalej: „Powinniśmy sami być w gotowości”.
O jaką gotowość Ustinowowi chodziło? Nietrudno się domyślić, jeśli się weźmie pod uwagę, że wojska UW pozostawały w gotowości zarówno przed stanem wojennym (nie dowierzano Jaruzelskiemu, podejrzewano, że stanu wojennego nie ogłosi), jak i przez kilka miesięcy po jego ogłoszeniu (liczono się z tym, że stan wojenny nie przyniesie pożądanych przez Breżniewa efektów.

Dlaczego Dudek „niesłuszne” fragmenty protokołu ukrywa przed czytelnikiem? Ukrywa dlatego, że chce wesprzeć prokuratorów IPN, którzy twierdzą, że wspomniany protokół jest koronnym dowodem na to, że inwazja wojsk UW nam nie zagrażała. Prawda jest jednak inna. Znajomość treści całego, nieokaleczonego przez Dudka dokumentu pozwala wyciągnąć wniosek, że decyzja gen. Jaruzelskiego była w pełni uzasadniona – zapobiegła katastrofie, tj. wkroczeniu wojsk UW do Polski.
Przegląd


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Sob 9:03, 19 Sty 2008    Temat postu:

PRZEGLĄD

Niemiecka mobilizacja
Tajne porozumienia Honeckera z Breżniewem w sprawie Polski w latach 1980-1981


Kazimierz Szarski
...Polskę ominęły wydarzenia, które swego czasu wstrząsnęły Węgrami. Ominął ją los Czechosłowacji, która doświadczyła na sobie działania „doktryny Breżniewa” polegającej na wprowadzeniu wojsk radzieckich w osłabione ogniwo żywotnie ważnej przestrzeni wojskowo-strategicznej państw wspólnoty socjalistycznej. Na brzegach Wisły nie powtórzył się wariant afgański. „Doktryna Breżniewa” w Polsce nie zadziałała. Generał armii A.I. Gribkow
„Wojenno-Istoriczeskij Żurnał” nr 9/92

Nie zadziałała, a przecież mogła. Jej niebezpieczeństwo było bliskie i realne! Gen. Gribkow należał do jej gorących zwolenników. W 1995 r. ukazała się w Niemczech książka, której w Polsce praktycznie nie zauważono. Jej autorami są dwaj historycy niemieccy z Freie Universität Berlin, Michael Kubina i Manfred Wilke. Współpracował z nimi Reinhardt Gutsche. Książka ma interesujący podtytuł „Die SED contra Polen 1980/81” („SED przeciw Polsce 1980/81”). Przedmiotem badań wymienionych historyków były reakcje najwyższych władz Niemieckiej Republiki Demokratycznej na wydarzenia w Polsce w latach 1980/81. Poza tym książka zawiera liczne dokumenty dotyczące problematyki określonej w tytule, głównie protokoły posiedzeń i spotkań przedstawicieli państw socjalistycznych oraz rozkazy i zarządzenia. Już 30 września 1980 r. Erich Honecker uzyskuje upoważnienie Biura Politycznego SED do zwrócenia się do Breżniewa z prośbą o podjęcie „kolektywnych przedsięwzięć dla udzielenia pomocy polskim przyjaciołom w pokonaniu kryzysu”. Od tej chwili Honecker staje się główną siłą napierającą na Moskwę, aby

zorganizowała zbrojną interwencję

w Polsce. Moskwa ze swej strony też pilnie i od samego początku obserwowała wydarzenia w Polsce i tak jak Berlin była zainteresowana zachowaniem status quo. Ponadto Moskwa – podobnie jak Amerykanie – traktowała wydarzenia w Polsce jako element walki kapitalizmu z socjalizmem lub, mówiąc ściślej, jako element walki Waszyngtonu z Moskwą o hegemonię na świecie. Jeśli chodzi o podejście Moskwy i Berlina do powstania „Solidarności”, to decydującą rolę odgrywało tutaj doświadczenie uzyskane w procesie wydarzeń w Czechosłowacji w 1968 r. Ta okoliczność sprawiła, że ważnym czynnikiem decyzyjnym w sprawie wydarzeń w Polsce byli wojskowi. Siły zbrojne stały się najważniejszym elementem polityki wszystkich państw sąsiadujących z Polską. Opinie generałów nie tylko wywierały wpływ na decyzje podejmowane przez polityków, ale wręcz wymuszały ich odpowiednią treść. Dotyczy to przede wszystkim radzieckich marszałków i generałów NRD. Ze wskazaniem, że wpływ generałów niemieckich na kierownictwo SED był nawet większy niż marszałków radzieckich na kierownictwo KPZR. Generałowie NVA (National Volksarmee – Narodowa Armia Ludowa) mieli w swych działaniach pełne poparcie Ericha Honeckera, który był przewodniczącym rady obrony narodowej. Minister obrony narodowej, gen. armii Heinz Hoffmann, był z nim na ty. To stwarzało bardzo ścisłe więzi. Tego nie było w Związku Radzieckim. Do inspirowania kierownictwa politycznego NRD w duchu ingerowania w sprawy polskie generałowie wykorzystywali wywiad wojskowy, którego rezydentem w Polsce był attaché wojskowy. Trzeba dodać, że działania ambasadora Güntera Siebera (pierwszy meldunek złożył już 31 sierpnia 1980 r.) służyły tej samej sprawie. Sieber pozostawał w ścisłym kontakcie z polską opozycją wewnątrzpartyjną. Na stronach książki przewija się łańcuszek stosownych nazwisk. Ocena sytuacji w Polsce, dokonywana w Berlinie, opierała się więc nie tylko na doniesieniach wywiadu wojskowego. 25 listopada 1980 r. odbyło się posiedzenie Biura Politycznego SED, na którym omawiano sprawę Polski. Niecałe dwa miesiące po uzyskaniu pełnomocnictwa Honecker zwrócił się do Breżniewa z prośbą o „podjęcie kolektywnych przedsięwzięć”. Motywował to tym, że ze strony kierownictwa polskiego nie należy się spodziewać kroków, które mogłyby zmienić rozwój sytuacji. Tymczasem na polecenie ministra obrony narodowej Hoffmanna 1 grudnia 1980 r. w wielkiej tajemnicy wyleciał do Moskwy gen. płk Stechbarth, dowódca wojsk lądowych NVA. O godzinie 12.00 (czasu moskiewskiego) jego

specjalny samolot

wylądował na lotnisku Szeremietiewo. Stechbarthowi towarzyszyli szefowie oddziałów w sztabie głównym NVA, płk płk Günter Jahr i Lothar Ruika oraz ppłk Norbert Jahrsetz. Grupa gen. Stechbartha wkrótce potem przystąpiła do pracy z grupą oficerów sztabu generalnego Armii Radzieckiej wyznaczoną przez marsz. Ogarkowa do przygotowania „wspólnych przedsięwzięć szkoleniowych”. Tegoż dnia ukazały się wytyczne marsz. Ogarkowa do „wspólnych ćwiczeń” Armii Radzieckiej, NVA, Czechosłowackiej Armii Ludowej i WP na terytorium Polski. Gotowość operacyjną dla wojsk uczestniczących w „ćwiczeniach” wyznaczono na godzinę 0.00 dnia 8 grudnia 1980 r. Przygotowania NVA do „ćwiczeń” – jak meldował gen. płk Streletz – zostały zakończone 7 grudnia o godzinie 19.00. Na uwagę zasługuje niesamowity pośpiech. Zwykle tego rodzaju ćwiczenia planuje się na rok naprzód i z odpowiednim wyprzedzeniem wydaje stosowne rozkazy i zarządzenia. Tutaj był pośpiech alarmowy. Wiele wskazuje na to, że oficerowie gen. Stechbartha i marsz. Ogarkowa opracowali plan interwencji w Polsce z wejściem w dniu 8 grudnia 1980 r. Ten plan pozostawał w ZSRR i w NRD w mocy do kwietnia 1982 r., a w Czechosłowacji do lipca 1982 r. Przez cały ten czas stanowił on podstawę do wydawanych potem rozkazów. Karykaturalnym następstwem tego planowania było ćwiczenie „Sojuz” rozpoczęte 10 grudnia, będące w zasadzie ćwiczeniem zredukowanym do rozwinięcia sztabów. Wlokło się ono przez dwa miesiące z możliwością przekształcenia go w interwencję zbrojną. Prośba Honeckera została uwzględniona i Breżniew zwołał na 5 grudnia 1980 r. do Moskwy wiodących przedstawicieli państw Układu Warszawskiego na posiedzenie. NRD wydelegowała silną reprezentację w składzie Erich Honecker, premier Willi Stoph, Hermann Axen, sekretarz KC ds. kontaktów z zagranicą, gen. Heinz Hoffmann i Erich Mielke, minister bezpieczeństwa. Trzeba dodać, że minister bezpieczeństwa był tylko jeszcze w składzie delegacji radzieckiej. Tematem spotkania, które rozpoczęło się o godzinie 11.00, była sytuacja w Polsce. Zakończyło się ono o godzinie 15.30 tego samego dnia. W komunikacie ze spotkania, jaki ukazał się późnym wieczorem, sprawę sytuacji w Polsce przedstawiono jako jeden z punktów porządku dnia. Breżniew zaś w rozmowie z Kanią powiedział, że na razie nie przewiduje interwencji zbrojnej w Polsce. Przedtem jednakże, bo wieczorem 4 grudnia 1980 r., doszło w Moskwie do tajnego spotkania Breżniewa z czołowymi przedstawicielami państw Układu Warszawskiego bez udziału Polaków. Rozważano tam sprawę interwencji zbrojnej w Polsce. Breżniew przy zdecydowanym sprzeciwie Kadara i Ceausescu, którzy przestrzegali przed konsekwencjami międzynarodowymi, zaniechał tego zamiaru. Nie da się jednak wykluczyć, że decyzja o zaniechaniu interwencji zbrojnej zapadła jeszcze przed spotkaniem. Był jeszcze jeden powód. Wywiad NVA prowadził rozpoznanie wśród żołnierzy Wojska Polskiego. Świadectwem tego jest meldunek, jaki dowódca 5. okręgu wojskowego NRD, gen. mjr Gehmert złożył 16 grudnia 1980 r. gen. płk. Streletzowi, szefowi sztabu głównego. Mówi się w nim, że zdaniem oficerów polskich armia polska sama poradzi sobie z tym problemem i wspólne „ćwiczenia” nie są potrzebne. Gen. Gehmert przewidziany był na dowódcę oddziałów NVA

wyznaczonych do interwencji w Polsce.

Zdawano sobie sprawę z tego, o jaką stawkę toczy się gra. Widmo krwawego starcia z armią polską było czynnikiem działającym otrzeźwiająco. Interwencja zbrojna przy oporze armii polskiej byłaby grobem dla Układu Warszawskiego. I tutaj mamy odpowiedź na sugestie, jakoby list prezydenta Stanów Zjednoczonych Cartera z 3 grudnia do Breżniewa, zawierający groźbę sprzedania Chinom nowoczesnej technologii wojskowej oraz sankcji gospodarczych, zapobiegł interwencji zbrojnej w Polsce. W rzeczywistości list ten nie wywarł na Moskwie większego wrażenia. Prawicowi politycy w swej naiwności często powołują się nań jako na główną przyczynę zaniechania przez Moskwę interwencji zbrojnej w Polsce w grudniu 1980 r. Tymczasem czynnikiem co najmniej równie ważnym jak stanowisko Węgier i Rumunii było stanowisko polskiego korpusu oficerskiego i całego wojska stojącego wiernie przy gen. Jaruzelskim. Jednakże z tego nie wynika, że zamiaru interwencji poniechano raz na zawsze. Opracowane plany przez cały czas wisiały nad Polską niczym miecz Damoklesa. W tym samym czasie, na rozkaz Honeckera, podejmowano konkretne kroki do działań oddziałów NVA, jakie przewidywano wykonywać pod dowództwem radzieckim na terytorium Polski pod szyldem „wspólnych przedsięwzięć” szkoleniowych. W wydanym na tę okoliczność rozkazie ministra obrony narodowej (nr 118/80 z 6 grudnia 1980 r.) mówi się, że oddziały NVA wyznaczone do ćwiczeń osiągają gotowość bojową 7 grudnia 1980 r. Działania miały się rozpocząć na sygnał „Abstoss” („Odepchnięcie”). Wojskami miało kierować dowództwo 5. Okręgu Wojskowego (Neubrandenburg) przekształcone w sztab 10. armii. Trzon wojsk stanowiły 9. dywizja pancerna stacjonująca w Eggessin, 8. dywizja pancerna oraz 3. brygada zmechanizowana. W skład sztabu operacyjnego tych wojsk wchodzili oficerowie będący w Moskwie z gen. Stechbarthem. NVA przewidywała ponadto mobilizację personelu medycznego, sił do wzmocnienia kompanii piekarni polowej i innych elementów zabezpieczenia, personelu prawniczego oraz oficerów politycznych do każdej kompanii czołgów, a także policji ludowej do regulacji ruchu. Poza tym w działaniach miały brać udział jednostki lotnictwa i marynarki wojennej. Już z tego widać, że przygotowania wychodziły poza sferę normalnych ćwiczeń. W rozkazie ministra obrony narodowej NRD jest m.in. mowa o potrzebie skutecznej organizacji pracy politycznej. Kładzie się też nadspodziewanie – jak na ćwiczenia – silny nacisk na zachowanie tajemnicy. Elementem uzupełniającym było zarządzenie nr 54/80 z 6 grudnia 1980 r. podpisane przez zastępcę ministra obrony narodowej i szefa sztabu głównego NVA, gen. płk. Streletza. W zarządzeniu tym położono duży nacisk na bezkolizyjne przejście granicy. Jako

miejsca przekraczania granicy

wyznaczono Pomellen (autostrada) i Mescherin. Ruch wojsk miał się rozpocząć na sygnał „Wintermarsch” („Marsz zimowy”). Charakterystyczne dla wszystkich tak pospiesznie przygotowywanych dokumentów do „ćwiczeń” jest to, że są w nich wolne miejsca na wpisanie czasu. Tak przygotowuje się tylko dokumenty operacyjne przewidziane do wykorzystania w czasie wojny. Jak piszą autorzy książki, rozkaz nr 118/80 ministra obrony narodowej przygotowywał NVA nie do ćwiczeń, lecz do wykonania zadania bojowego. Np. rozpoczęcie przekraczania granicy miało być do ostatniej chwili trzymane w ścisłej tajemnicy. Erich Honecker 10 grudnia 1980 r. podpisał ściśle tajny „Rozkaz przewodniczącego rady obrony narodowej nr 15/80” o przeprowadzeniu wspólnych ćwiczeń. W rozkazie tym przenosi odpowiedzialność za przygotowanie i przeprowadzenie „ćwiczeń” na ministra obrony narodowej, gen. armii Hoffmanna. Bierze się też pod uwagę możliwość przeprowadzenia niezbędnych przedsięwzięć mobilizacyjnych. Nakazuje się także organom państwowym udzielenie pomocy oddziałom NVA. Natomiast w piśmie gen. Hoffmanna do ministra bezpieczeństwa Mielkego wymienia się rejony wyczekiwania dla wojsk, ale nie określa się czasu ich zajęcia. Ponieważ Honecker nie mógł wydać tego rozkazu bez wiedzy Moskwy, istnieje uzasadnione podejrzenie, że w Moskwie doszło do poufnego porozumienia między nim a Breżniewem (Husakiem chyba też) co do interwencji w Polsce w dowolnym czasie. Nie ulega wątpliwości, że do interwencji zbrojnej parli głównie Erich Honecker i jego generałowie z jednej strony oraz część dowództwa Armii Radzieckiej z drugiej strony. Wiele wskazuje na to, że zdecydowanymi zwolennikami interwencji byli marszałkowie Ustinow, Kulikow i Ogarkow oraz większość generałów. Te grupy naciskały na Breżniewa. Niektórzy domagali się interwencji nawet jeszcze za czasów Gorbaczowa. Mówił o tym Aleksander Jakowlew w wywiadzie udzielonym Krzysztofowi Pilawskiemu w Moskwie w kwietniu 1999 r. W następnym roku wydarzenia w Polsce potoczyły się, niestety, w złym kierunku. Apel gen. Wojciecha Jaruzelskiego, który 11 lutego 1981 r. został szefem rządu, o 90 dni spokoju został przez kierownictwo „Solidarności” zignorowany. W marcu wybuchł przewlekły kryzys bydgoski. W kwietniu Kania i Jaruzelski udali się na ściśle tajne spotkanie z Andropowem i Ustinowem do Brześcia. Odbyło się ono w wagonie kolejowym. Wezwano ich stanowczo do wprowadzenia stanu wojennego oraz pouczano, jak należy to zrobić. 23 kwietnia przybyła do Warszawy grupa nacisku z Moskwy pod kierownictwem sekretarza KC KPZR Susłowa. W pierwszym tygodniu maja informacje o wynikach rozmów tej grupy z kierownictwem PZPR dotarły do Honeckera. 12 maja 1981 r. Honecker uzyskał od biura politycznego SED upoważnienie do zainicjowania tajnego spotkania w Moskwie przedstawicieli KPZR, SED i KPCz. Spotkanie to odbyło się 16 maja. Celem spotkania, według Breżniewa, była wymiana poglądów na temat Polski i wyciągnięcie wniosków ostatecznych. Breżniew powiedział, że marsz. Kulikow opracował szereg planów na różne warianty do wykonania w sytuacjach poważnych. Honecker określił sytuację w Polsce jako katastrofalną. A ponieważ dowiedział się, że gen. Jaruzelski wyraża chęć ustąpienia z funkcji premiera, zasugerował, aby mu to umożliwić, co praktycznie równało się postulatowi usunięcia. Powołał się ponadto na oświadczenie Wałęsy z 7 maja, że „Solidarność” gotowa jest do przejęcia władzy w Polsce w odpowiednim czasie. Na tymże spotkaniu potwierdzono, że skomplikowana sytuacja w Polsce nie jest wyłącznie sprawą wewnętrzną Polski, lecz całej wspólnoty socjalistycznej. NRD, mówił Honecker, już dziś prowadzi

walkę na dwa fronty.

Przeciwko Republice Federalnej i ze skłóconą Polską. Po spotkaniu nie ukazał się żaden komunikat. Ukrytym celem spotkania było rozpoczęcie akcji zmierzającej do doprowadzenia do zmian w kierownictwie polskim. Chętnych do przejęcia władzy nie brakowało. Próba dokonania zmian w kierownictwie polskim nie udała się. 18 października 1981 r. gen. Jaruzelski został wybrany na pierwszego sekretarza KC PZPR. Kanclerz Helmut Schmidt w rozmowie z Honeckerem dał do zrozumienia, że w przypadku udziału NVA w interwencji zbrojnej w Polsce stosunki niemiecko-niemieckie mogą już nie wrócić do stanu poprzedniego. Było to ostrzeżenie, że pomoc udzielana NRD ze strony RFN może zostać wstrzymana. 5 grudnia gen. Jaruzelski otrzymał od biura politycznego pełnomocnictwo do podejmowania decyzji. W dniach 1-4 grudnia odbyła się w Moskwie konferencja ministrów obrony państw Układu Warszawskiego. Polskę reprezentował gen. Siwicki. 10 grudnia Honecker otrzymał informacje z Warszawy o przygotowaniach do wprowadzenia stanu wojennego. Tymczasem w nocy z 12 na 13 grudnia postawiono w stan podwyższonej gotowości wydzielone siły NVA i oddziałów granicznych w celu możliwego przejścia i zabezpieczenia granicy z Polską. Mapa zatytułowana „Ruchy wojsk 13 i 14 grudnia 1981” zawiera grubą strzałkę oznaczającą działania zaczepne prowadzone poprzez granicę na Odrze i Nysie na terytorium Polski. Punkt: „Przebieg działań po otrzymaniu sygnału” przewidywał „przesunięcie na terytorium Polski organu dowodzenia sztabów i wojsk” oraz działania 9. i 8. dywizji pancernej. To wszystko wynikało z rozkazu nr 118/80 z 6 grudnia 1980 r., który ciągle obowiązywał. Rozkaz ten został – na polecenie Moskwy – odwołany w NRD dopiero 5 kwietnia 1982 r. Natomiast Czesi nie spieszyli się z wykonaniem polecenia i zrobili to dopiero w lipcu 1982 r. W tym wszystkim uderza konsekwentny upór Honeckera, aby sprawę wydarzeń w Polsce rozwiązać jak najszybciej. Nie można mu odmówić wyczucia strategicznego. Wyrwanie Polski ze wspólnoty socjalistycznej osłabiało Związek Radziecki i inne kraje UW, ale dla NRD musiałoby to oznaczać zagładę. Trzeba dodać, że gorącym zwolennikiem interwencji zbrojnej w Polsce był także Gustaw Husak. Jeśli chodzi o Rosjan, to ingerencja militarna w Polsce osłabiała ich prestiż międzynarodowy, ale wzmacniała sytuację militarną w Europie. Dlatego dowództwo Armii Radzieckiej było na interwencję bezwzględnie zdecydowane. Jesienią 1981 r. odbyły się wielkie manewry wojsk radzieckich stacjonujących w zachodnich okręgach wojskowych i w obwodzie kaliningradzkim. Obszernych informacji na temat tych manewrów dostarczył ówczesny attaché wojskowy Bundeswehry w Moskwie, płk Hartmut Digutsch, który widział to wszystko bezpośrednio. Manewry były sprawdzianem rozwinięcia wojsk do działań w Polsce według planu opracowanego przez oficerów marsz. Ogarkowa. Honecker nie mógł wydawać rozkazu przekroczenia granicy polskiej bez rozkazu z Moskwy. A ponieważ miał taki zamiar, to z tego wynika, że Rosjanie zdecydowani byli wejść do Polski, gdyby wprowadzenie stanu wojennego nie zmusiło ich do powstrzymania się. Z lektury omawianej książki wynika niezbicie, że Narodowa Armia Ludowa była w pełni przygotowana do zbrojnej interwencji w Po


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Śro 9:13, 20 Lut 2008    Temat postu:

Wojciech Jaruzelski w szpitalu

Gen. Jaruzelski jest naszym pacjentem od tygodnia. Jego stan nie zagraża życiu - powiedział portalowi Gazeta.pl rzecznik szpitala na ul. Szaserów. Generał cierpi na poważne zapalenie płuc i ciężkie powikłania sercowe.


Gen. Wojciech Jaruzelski- Potwierdzam, że gen. Wojciech Jaruzelski jest pacjentem naszego szpitala - powiedział portalowi Gazeta.pl rzecznik szpitala wojskowego przy ul. Szaserów w Warszawie dr Wojciech Lubiński. Poinformował, że gen. Jaruzelski przebywa w szpitalu od tygodnia.

- Generał jest starszym człowiekiem i odwiedza nasz szpital dosyć często w celu okresowych badań i zabiegów - dodał. Zapewnił, że jego stan nie wskazuje na bezpośrednie zagrożenie życia. - Stan generała jest poważny - powiedziała PAP Grażyna Rogowska, szefowa biura generała.

Mąż nie ma już woli i chęci ciągnięcia tego śmierdzącego wozu - mówi dziennikowi.pl Barbara Jaruzelska. - Nie wiadomo, czy warto mieć zdrowie w tej sytuacji. Znowu następny proces i znowu następny proces - dodaje żona byłego prezydenta.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Czw 7:05, 15 Maj 2008    Temat postu:

ZASŁUŻONA PORAŻKA IPN TRYBUNA


Akta sprawy o odpowiedzialność za stan wojenny wrócą do prokuratury



Przekopanie archiwów kilku państw i przesłuchanie wielu świadków, w tym m.in. Michaiła Gorbaczowa i Margaret Thatcher, nakazał wczoraj prokuraturze Sąd Okręgowy w Warszawie, który zwrócił jej akta sprawy o odpowiedzialność za wprowadzenie stanu wojennego. Śledczy IPN ponieśli jedną z najbardziej dotkliwych klęsk w historii tej instytucji – zostali ośmieszeni i obnażeni, a cała opinia publiczna poznała, na jak kruchych podstawach opierały się zarzuty stawiane m.in. gen. Wojciechowi Jaruzelskiemu i Stanisławowi Kani.

85-letni Generał wygrał jedną z najważniejszych bitew w swoim życiu pokonując młodych prokuratorów dysponujących potężnym aparatem państwowym.

Środa była dniem, na który gen. Jaruzelski czekał bardzo długo. Nie dlatego, że proces w sprawie odpowiedzialności za stan wojenny prawdopodobnie nigdy się nie rozpocznie, ale dlatego, że niezawisły sąd jednoznacznie stwierdził, iż tak ważnego w historii Polski okresu, jakim był stan wojenny, nie można oceniać posługując się półprawdami i stronniczo wyselekcjonowanymi materiałami.

Sąd oparł się płynącym z wielu stron naciskom, by jak najszybciej rozpocząć proces bez względu na jakość aktu oskarżenia. Wytknął prokuraturze kardynalne błędy, w tym zaniechanie przesłuchania najważniejszych dla sprawy świadków i pominięcie bardzo ważnych dokumentów.

– Sąd postanawia przekazać sprawę prokuratorowi w celu usunięcia istotnych braków – orzekła wczoraj sędzia stołecznego Sądu Okręgowego Ewa Jethon. Lista „istotnych braków” jest długa. IPN musi przede wszystkim powołać zespół biegłych historyków, którzy wydadzą opinię na temat okoliczności wprowadzenia stanu wojennego – od kiedy trwały przygotowania do stanu wojennego, jakimi motywami kierowali się jego autorzy oraz czy pod koniec 1981 r. istniało zagrożenie zewnętrzne i wewnętrzne Polski.

Sąd wprawdzie dysponuje aktami sejmowej Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej, która na początku lat 90. badała tę sprawę, w tym opiniami historyków (m.in. prof. Andrzeja Werblana, prof. Krystyny Kersten, prof. Andrzeja Paczkowskiego), ale – jak podkreśliła sędzia Jethon – są one w wielu miejscach sprzeczne, dochodzą do różnych konkluzji, a ich autorzy przyznają, iż dysponowali tylko fragmentarycznymi materiałami źródłowymi. Chodzi tu np. o dokumenty rosyjskie, które są niepełne i mają luki chronologiczne.

– Eksperci podkreślali, że poddane one zostały selekcji, w ogóle nie ma dokumentów z listopada i grudnia 1981 r., czyli z najważniejszych dla sprawy okresów – tłumaczyła sędzia Jethon. Ale chodzi nie tylko o materiały rosyjskie. IPN musi prześwietlić m.in. archiwa amerykańskie, niemieckie, czeskie i NATO. A także zgromadzić podstawowe dokumenty znajdujące się w archiwach polskich (patrz ramka). Okazuje się bowiem, że IPN nie wykonał nawet tak podstawowej dla oskarżenia i oczywistej czynności! Bez tego, zdaniem sądu, biegli nie będą mogli wydać opinii. A bez niej niemożliwe jest wydanie jakiegokolwiek wyroku. – Zaniechanie tych czynności narażałoby na zarzut niewyjaśnienia wszystkich okoliczności sprawy – tłumaczyła sędzia. Warto zaznaczyć, że sąd przyjął tu niemal wszystkie wnioski dowodowe obrony.

Podobnie jak zaakceptował świadków, których przesłuchania chcieli przede wszystkim gen. Jaruzelski i Stanisław Kania. Chodzi tu m.in. o b. premiera Mieczysława Rakowskiego, b. prezydenta Lecha Wałęsę, b. ambasadora RP w Moskwie Stanisława Cioska, b. wicepremiera Janusza Obodowskiego, b. ministra ds. reformy gospodarczej Mirosława Bakę, b. szefa MSZ Bronisława Geremka, b. premiera Tadeusza Mazowieckiego i jednego z przywódców podziemnej „Solidarności” Jana Lityńskiego.

IPN ma także „zwrócić się do innych osób”, obywateli obcych państw, by złożyli w sprawie zeznania – m.in. do b. I sekretarza KC KPZR Michaiła Gorbaczowa, b. szefa sztabu sił zbrojnych Układu Warszawskiego Anatolija Gribkowa, b. premier W. Brytanii Margaret Thatcher, b. prezydenta Włoch Francesco Cossigi, b. sekretarza stanu USA Alexandra Haiga, amerykańskiego historyka Richarda Pipesa i b. doradcy prezydenta Nixona Zbigniewa Brzezińskiego.

– Bez usunięcia tych braków nie jest możliwe przeprowadzenie postępowania w rozsądnym terminie – orzekła sędzia Jethon. Delikatnie pouczyła prokuraturę, że to IPN jest od zbierania dowodów, a nie sąd.

Po wczorajszym orzeczeniu wielu obserwatorów zaczęło zadawać sobie pytanie, czy do procesu w ogóle kiedykolwiek dojdzie. Sąd nie zgodził się bowiem uczestniczyć w nagonce IPN na tzw. autorów stanu wojennego domagając się przedstawienia wszystkich ważnych dla sprawy materiałów. Sędzia Jethon wyraźnie dała do zrozumienia, że bez nich nie pozwoli rozpocząć procesu. Tymczasem dotarcie do dużej części źródeł będzie bardzo trudne, jeżeli w ogóle możliwe. Akta rosyjskie – kluczowe dla sprawy – są przecież od wielu lat niedostępne dla polskich historyków i prokuratorów. Trudno też się spodziewać, by wszyscy potencjalni świadkowie – głównie z zagranicy – mogli, lub chcieli stawić się przed polskim prokuratorem.

IPN nie składa jednak broni. Zapowiedział już odwołanie od wczorajszego orzeczenia.



* * *



Czego nie zebrał IPN



Sąd nakazał prokuraturze zgromadzić materiały z archiwów polskich, niemieckich, czeskich, amerykańskich, rosyjskich i natowskich. W tym m.in.:
* dokumentację wytworzoną przez pion polski radzieckiej KPZR,
* dokumenty amerykańskiego Departamentu Stanu, CIA, wywiadu wojskowego, ambasady USA w Polsce,
* nformacje wywiadowcze NATO z 1981 r.,
* raporty ambasady RFN w Moskwie z końca 1981 r.,
* tekst Porozumień Sierpniowych z 1981 r., statut ,,Solidarności'', stenogramy posiedzeń sejmowej komisji zajmującej się w 1981 r. przestrzeganiem Porozumień Sierpniowych, uchwałę Komisji Krajowej ,,Solidarności'' z 6 grudnia 1981 r. o zorganizowaniu 17 grudnia 1981 r. w Warszawie wielkiej demonstracji, meldunki Dyżurnej Służby Operacyjnej Rządu (DYSOR), relację z rozmów przedstawicieli władz Warszawy z organizatorami protestu w Warszawie, napływające z polskiej ambasady w Moskwie szyfrogramy o groźbie radykalnego zmniejszenia dostaw surowców z Rosji od stycznia 1982 r., tekst wypowiedzi Leonida Breżniewa z 1981 r. i gen. Dmitrija Wołkogonowa, komunikat ze słynnego ,,Spotkania Trzech'' 4 listopada 1981 r. – gen. Wojciecha Jaruzelskiego, prymasa Józefa Glempa i szefa ,,Solidarności'' Lecha Wałęsy, raporty służb na temat bezpieczeństwa energetycznego kraju, materiały zjazdów PZPR oraz „Solidarności”, uzasadnienie umorzenia śledztwa wobec płk. Ryszarda Kuklińskiego z 1997 r., stenogram z konferencji w Jachrance z 1997 r., w której uczestniczyło wielu polityków – także zagranicznych – mających wpływ na losy Polski w 1981 r., dokumentację tzw. wypadków bydgoskich z marca 1981 r.



* * *



Zanim odezwie się metryka



Ze Stanisławem Kanią, b. I sekretarzem KC PZPR, rozmawia Piotr Skura



Sąd swoim orzeczeniem zdemolował oskarżenie IPN. Nie ma Pan takiego wrażenia?
– Nie chciałbym używać takich epitetów pod adresem prokuratury. Jedno jest pewne – orzeczenie sądu nie poszło po myśli prokuratury. Kuriozalną jest jednak sytuacja, w której nie dopuszcza się ani jednego świadka przedstawionego przez oskarżonych, ani jednego dokumentu. I to w tak skomplikowanej sprawie jak ta. To ma być sprawiedliwość? W tym sensie orzeczenie sądu jest wielkie, sąd przeciwstawił się takiemu podejściu prokuratury.

Trzeba też wspomnieć o ogromnej odwadze sądu, który nie ugiął się pod presją polityczną i medialną.
– Nie chciałbym tego komentować. Na pewno jednak należy się teraz spodziewać „odpowiednich” komentarzy.

Jak Pan sądzi, czy prokuraturze uda się zrealizować wszystkie zalecenia sądu?
– Myślę, że nie.

Z którymi sprawami IPN będzie miał najwięcej trudności? Ze skompletowaniem dokumentacji rosyjskiej?
– Na dokumenty rosyjskie w ogóle bym nie liczył. Rosjanie nie są skłonni ujawniać komukolwiek swoich archiwów. Nie pomagają w tym zresztą napięte stosunki polsko-rosyjskie.

Dużym wyzwaniem będzie też chyba przesłuchanie świadków zagranicznych.
– Dlaczego? Wielu z nich już sygnalizowało taką gotowość. Myślę, że nie będzie jakichś wielkich kłopotów choćby z przesłuchaniem Brzezińskiego, Gribkowa, czy Pipesa. A każdy z nich ma bardzo wiele do powiedzenia.

Czy, Pańskim zdaniem, ten proces w ogóle kiedykolwiek się rozpocznie?
– Wierzę, że jakieś szanse istnieją. Chyba że zadziała tu kolejny „partner”, który czasami się odzywa, czyli nasze metryki.

Dziękuję za rozmowę.



* * *



Sąd zdruzgotał IPN



TOMASZ KALITA, rzecznik SLD:

– Nasze stanowisko w tej sprawie pozostaje niezmienne: generała Jaruzelskiego powinni ocenić historia, uczciwi historycy, a nie prawicowi prokuratorzy i historycy z IPN. Decyzja sądu jest dobrą informacją, ale prokuratorzy IPN są sami sobie winni. Ponad rok temu Generał złożył obszerne wyjaśnienia w tej sprawie, ale oni to pogardliwie odrzucili, bo śpieszyło im się, by Generała szybko postawić przed sądem. Dlatego sąd w sposób druzgocący zarzucił im brak profesjonalizmu.

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Sob 9:00, 13 Gru 2008    Temat postu:

Dzisiaj rocznica wprowadzenia stanu wojennego.
Warto więc wsłuchać się w słowa i argumenty Jaruzelskiego.

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Czw 21:41, 18 Gru 2008    Temat postu:

Opluwanie człowieka honoru

Autor: Mieczysław F. Rakowski
Data: 2008-10-20
Numer: 43/2008



Dyszycie żądzą odwetu. W tym, co wyprawiacie z Generałem, nietrudno dojrzeć przyczyny zemsty - pozbawił was smaku zwycięstwa


Polska polityka wewnętrzna budzi coraz większe obrzydzenie. Bardzo wyraźnie widać to na przykładzie usilnych prób fałszywej mitologizacji ostatniego ćwierćwiecza historii Polski przez prawicę.

Przyjmuję za fakt oczywisty, rzucający się w oczy każdemu inteligentnemu człowiekowi, że proces przeciwko gen. Wojciechowi Jaruzelskiemu ("sądzony jest jak gangster" - "Gazeta Wyborcza") odświeżył nie tyle zapomniane, co słabnące ostre podziały społeczne sprzed wielu lat. To nie jest podział podobny do tego, jaki wywołała we Francji sprawa kpt. Dreyfusa, ale przyczyny obu dramatycznych pęknięć spokoju społecznego wyrastają z tego samego pnia. Z tego, co jest złą twarzą rodzaju ludzkiego, czyli z nienawiści. To jej chcę poświęcić uwagę, ale wpierw muszę uporządkować teren, po którym będę się poruszał.

Zanim zacznę zastanawiać się nad skłonnością polskiej prawicy do podłości,
wyjaśnię, dlaczego dopiero teraz zabieram głos, chociaż w latach 80. byłem jednym z najbliższych cywilnych współpracowników gen. Jaruzelskiego. Powód jest prosty, choć może niektórzy chcieliby moje milczenie zrozumieć jako unik. Nie, jedynym powodem jest moja przewlekła choroba. W kilku tomach moich "Dzienników politycznych", w moich wywiadach dla prasy zachodniej - m.in. dla Oriany Fallaci - postać Generała była stale obecna.
Gdy stało się już oczywiste, że katowicka prokuratura przygotowuje akt oskarżenia, oczekiwałem wezwania przed jej oblicze, bo przecież kto jak kto, ale człowiek, który przez dziesięć lat przebywał niemal pod jednym dachem z oskarżonym (?), może wiele o nim powiedzieć. Wezwania nie było i szybko zrozumiałem, że szykuje się proces pokazowy. Dobrze pamiętam takie procesy z lat 50., wysnułem zatem logiczny wniosek, że wiedza na temat motywów, które skłoniły nas do wprowadzenia stanu wojennego, w ogóle nie jest oskarżycielom potrzebna. Zapał "miecza karzącego", katowickiego oddziału IPN, skłania mnie do wyprowadzenia takiej analogii: w latach 80. właśnie w tym śląskim mieście uwiło sobie gniazdko Katowickie Forum Partyjne, zajadle zwalczające linię polityczną Jaruzelskiego, którą ja też reprezentowałem. Dla Wołczewa, szefa tego Forum,

byliśmy kontrrewolucyjną zarazą.

Ćwierć wieku później sen Wołczewa zaczyna nabierać realnych kształtów. PZPR, wiodąca partia w PRL, w latach 80. nie była monolitem. I nie mogła nim być, ponieważ powstanie wolnych związków zawodowych w systemie autorytarnym wstrząsnęło ładem ustrojowym. Nie jest też przypadkiem, że pierwsza "Solidarność" była początkowo nieśmiała w swych działaniach, jej przywódcy bowiem też nie bardzo wiedzieli, jak zabrać się do rzeczy, ale szybko nauczyli się organizowania strajków, demonstracji i innych form protestu. Dzisiaj wpływowa część z nich z zapałem zabrała się do budowania mitów, niewiele mających wspólnego z faktami.
Karczując zarosły chwastami kłamstw i przeinaczeń ugór, oświadczam, że odrzucam, i każdy uczciwy historyk postąpi tak samo, wbijaną do głów obecnemu pokoleniu młodych Polaków "prawdę" o okrutnych, ograniczonych, złych, wręcz głupich "komunistach" rządzących Polską, naprzeciw których stały milionowe hufce szlachetnych członków "Solidarności" (dziś urośli już do zdeklarowanych antykomunistów, co warte jest śmiechu).
Usuńmy jeszcze jeden ciężki kamień: zła wola, "krótka pamięć" i mściwa postawa działaczy "S" i historyków-prokuratorów IPN oraz służalcza wobec nich rola zastępów na ogół dobrze opłacanych skrybów. Byle szczyl dziennikarski bez skrupułów opluwa, wdeptuje w ziemię, wykpiwa człowieka, który walczył o jedyną Polskę, jaka po II wojnie światowej w ogóle mogła powstać. Dla nich "wieszanie psów" i dowolne opluwanie gen. Jaruzelskiego to działanie politycznie poprawne, oczekiwane, a być może także szczebel w karierze.

Tego kamienia nie da się jednak usunąć. Budowniczowie nowych mitów, co widać na przykładzie kultu powstania warszawskiego, nigdy nie spoczną. Niestety, nie da się dobudować do jego muzeum kolejnego pawilonu, o historii powstania "Solidarności". Tej okazji i przyjemności "komuniści" prawicę pozbawili. Ile razy słyszę o bohaterskich powstańcach i ani słowa o prawie 200 tys. zmarłych z głodu, z ran, rozstrzelanych przez niemieckich faszystów, to krew mnie zalewa. Kto wie, czy wykrzywiona grymasem nienawiści twarz polskiej prawicy, którą oglądamy w czasie procesu, nie "podniosła głowy" właśnie dlatego, że prowadziliśmy politykę, która zarówno radykałom w "S", jak i w PZPR nie pozwoliła sięgnąć po walkę wręcz z władzą. Do tej według mnie kluczowej tezy powrócę nieco później.

Dramat w kopalni Wujek był bez wątpienia wstrząsem, który na zawsze pozostanie w pamięci narodowej, choć byłoby z pożytkiem dla prawdy historycznej, gdyby cała prawda o nim stała się częścią lekcji wychowania młodych Polaków. Kilka lat temu odwiedził mnie były wojewoda śląski, Marek Kempski, który w trakcie rozmowy o niedawnych latach powiedział, że nie rozumie, dlaczego generałowie Jaruzelski i Kiszczak nie wykorzystują tego, że

"myśmy piętnaście kopalń przygotowali do oporu".

Nie wiem, dlaczego o tym wówczas nie mówili, ale domyślam się, że to, co stało się w Wujku, było zbyt wielkim psychicznym obciążeniem (nie mówiąc już o politycznym), by toczyć spór o to, czy było 10, czy 15 kopalń gotowych do czynnego oporu. Zresztą to przecież my, władza, wprowadziliśmy stan wojenny, a nie górnicy. Dodam tylko, że był i jest jeden sprawiedliwy - Karol Modzelewski. On właśnie publicznie powiedział, że czuje się współwinny za to, co stało się w Wujku, "ponieważ myśmy ich do tego zachęcali".

Odwalmy następny kamień o wielkim ciężarze gatunkowym. Do napisania nowej wersji powojennej historii Polski wzięły się reakcyjne odłamy polskiej prawicy, którym przewodzą prokuratorzy, pracownicy IPN, państwowej instytucji utrzymywanej z pieniędzy podatników. Akceptuje ten stan rzeczy Platforma Obywatelska, podobno formacja polskich liberałów. Wolne żarty! Jacy to liberałowie? Są również zainfekowani jadem antykomunizmu, tyle że rzadko tym jadem plują. Szczerze mówiąc, wolę jaskiniowych antykomunistów niż udających liberalnych dżentelmenów.
Wróćmy do naszego ugoru. W sprawie, o której poniżej, zaprawione cynizmem kłamstwo goni kłamstwo. Pierwsze to zaplanowane i uporczywe lansowanie tezy, że zarówno w latach wojny, jak tuż po niej "siły patriotyczne w Polsce walczyły o niepodległość kraju przeciwko sowieckim okupantom i ich sługusom", czyli takim ludziom jak ja. Z pola widzenia znika wojna domowa wraz ze swoimi okrutnymi prawami. Znikają rewolucyjne reformy społeczne lat 1945-1947, a także zamglone brzegi Odry i Nysy. Nie rozwijam tego tematu, ponieważ zawiódłby mnie do bezowocnych sporów z piszącymi na nowo historię Polski. Chcę jedynie wszystkim chłoptasiom, dobrze odżywionym i służącym wiernie reakcji społecznej, powiedzieć, że w 1945 r. i później nie walczyłem o niepodległość kraju, ponieważ byłem jednym z setek tysięcy młodych Polaków, którzy uzyskali szansę na zdobycie wykształcenia. Trzeba było żyć przez pięć lat pod okupacją hitlerowską, żeby zrozumieć, dlaczego moje pokolenie przyjęło rok 1945 jako wyzwolenie, a nie jako nową okupację (a was ścigały cienie szlacheckich powstańców styczniowych, zabijanych przez Kozaków). Nie walczyli o niepodległość wychodzący z czworaków fornale, rzadko który - otumaniony przez reakcję - szedł do lasu i tam ginął bądź stawał się bandytą.
Gdyby zajrzeć do życiorysów ludzi pokroju Zaremby, Michalskiego, Semki i tysięcy innych, to rychło okazałoby się, że rewolucja społeczna, jaka ogarnęła po wojnie Polskę, otworzyła drogę do awansu rodzicom tych orłów pióra, wiodących żywot przeżuwaczy zakłamanych banałów. Będzie ich zawsze moc, bo zawód dziennikarski sprzedajny jest, oczywiście poza wyjątkami, ale tych trzeba już ze świecą szukać. Na marginesie, Monika Olejnik ostrogi dziennikarskie zdobywała w Programie III Polskiego Radia w czasie stanu wojennego.
To jeszcze nie wszystkie kamienie, które trzeba usunąć, aby w najbliższych dziesięcioleciach Polska wyszła na prostą. Każdy, kto uważnie śledzi proces przeciwko "gangsterskiemu gangowi", zapewne ze zdumieniem odnotowuje, że w komentarzach, wychodzących spod pióra naszych orłów dziennikarskich, z zaskakującą łagodnością szczuje się przeciwko nam jako "sługusom Moskwy", "zdrajcom świętej polskiej sprawy" albo - jak rozszyfrował skrót PZPR Leszek Moczulski - "płatnym zdrajcom, pachołkom Rosji". A przecież w latach, które minęły od 1989 r., prawie nie było dnia, by mojej formacji ideowej nie przedstawiano jako zdechłych psów. Łykaliśmy w dużym stopniu bezzasadne obelgi, ponieważ od dyktatu Moskwy nad Polską upłynęło kilka dziesięcioleci. Chyba się nie mylę, stwierdzając, że wypreparowanie "gangsterskiej szajki" z kontekstu ZSRR ma na celu pokazanie Polakom, iż działała ona samodzielnie i jej celem było tylko utrzymanie władzy. Być może położenie nacisku na narodowy charakter "zbrodniczej grupy" zmierzało do mocnego

ugruntowania w świadomości Polaków,

że przez wszystkie lata byli pensjonariuszami peerelowskiego więzienia, którego strażnikami był Bierut, Gomułka, Jaruzelski i co pomniejsze "bolszewickie karły".
Przedstawienie "gangsterów", z Wojciechem Jaruzelskim na czele, współgra z tezą, powtarzaną przez niektórych radzieckich marszałków i generałów, a także przez niektórych polityków, że nikt nie zamierzał wkraczać "z bratnią pomocą". To ciekawe, że polska reakcja z reguły nie wierzy "Sowietom", ale w tym przypadku wierzy im święcie. To znana i od lat podtrzymywana ich argumentacja. Nieprawdziwa, ponieważ w maju 1981 r. Leonid Breżniew zapewniał Honeckera i Husaka, że mogą spać spokojnie, bo "towarzysz Wiktor Kulikow opracował odpowiednie plany kilku wariantów, które będą realizowane w sytuacji zagrożenia". Gdybyście panowie, prześladowcy Wojciecha Jaruzelskiego, usłyszeli pouczenia Breżniewa, to ciekawe, jak byście zareagowali. Spokojem? Moje pokolenie, po krótkim zaćmieniu umysłów stalinizmem i faszyzmem, wzięło na swoje barki trud wydobywania kraju z cywilizacyjnego zacofania. W odróżnieniu od ONYCH, czyli cynicznych panów demokratów, których nie martwi ani ubożenie milionów rodaków, ani wzrost nikczemności i zastraszający upadek dobrych obyczajów (spójrzcie na wasz Sejm, na język tam używany, chamski i żałosny), zaprzątnięci są bowiem tworzeniem nowych mitów, zgodnie z zawołaniem faktycznego guru IPN, Jarosława Kaczyńskiego, który powiedział: "nikt za nas historii Polski nie napisze".
Wracam do mojego pokolenia. Gdy słucham, jak surowo oceniają nas i plują na nas, na nasz dorobek, na nasze życie ci, którzy mienią się gierojami, pusty śmiech mnie ogarnia. Mam za sobą już prawie 82 lata życia. To dużo, znacznie mi bliżej do końca niż do jakiegokolwiek początku. Moje pokolenie przeżyło straszliwą wojnę, lata głodu i chłodu, ja ogromną traumę po gwałtownie przerwanym życiu mego 47-letniego ojca, który zginął od kul komanda SS. A potem były następne lata: brnięcie w gruzach Starego Miasta, czołgi na ulicach Berlina Wschodniego, samosądy w Budapeszcie, upadek praskiej wiosny. Czy to mało, jak na losy i doświadczenie jednego pokolenia? Co wy, którzy z zadowolonymi gębami radośnie plujecie na sybiraka i polskiego żołnierza, który wyzwalał (dosłownie) Polskę z kierunku wschodniego, daliście ojczyźnie? Wolność i niepodległość? Przejrzyjcie na oczy i spróbujcie postawić się w ówczesnej sytuacji. Odpowiedzcie sobie na pytanie, czy rzeczywiście uważacie pokolenie Jaruzelskiego, moje, a także Kwaśniewskiego za durniów żyjących w szklanej kuli, odizolowanych od realnego życia i sytuacji międzynarodowej?

To nas przyjmowali czołowi politycy świata,

prowadząc z nami poważny dialog o wspólnej odpowiedzialności za pokój w Europie i bezpieczeństwo naszego kontynentu. A co się tyczy rządzenia Polską przez prawicę, to doradzam skromność. Jaruzelskiego nie trzeba pouczać, co to jest patriotyzm. Jego hartowała syberyjska tajga, a nie uniwersyteckie aule.
A już kwestionowanie tego, że działał w imię elementarnych interesów Polski, uważam za szczyt bezczelności.
Polska prawica pracowicie wspina się na szczyty głupoty. Przez 40 lat cała Europa pogrążała się w zimnej wojnie, gdy strach przed wykorzystaniem przez ZSRR w polityce międzynarodowej (bo przecież był potęgą atomową) różnych nacisków paraliżował rządy krajów i ich przywódców, tylko Polacy - jak teraz czytam - śmiało demonstrowali swoje przywiązanie do niezależności, duchowo i politycznie kochali szarpać niedźwiedzia za ogon. Prawicowa opozycja, w której szeregach z zawrotną szybkością rosną dziś antykomuniści (zapewne wielu z nich nawet nie miało w rękach "Manifestu komunistycznego"), bełkocze o wprowadzaniu przez PZPR "komunizmu". Gdzie? W Polsce, kraju katolickim, gdzie nawet 80% członków partii uważało się za wierzących? Polski "komunizm" odznaczał się także cechą szczególną: utrzymaniem prywatnego gospodarstwa rolnego, z zapisaniem tej własności w konstytucji PRL. Przypomnę, że 82% ziemi ornej znajdowało się w rękach rolników indywidualnych. I na dodatek "komunistyczne" państwo odbudowało kościoły, a "ostatni komunistyczny premier", czyli ja, w maju 1989 r. wniósł do Sejmu trzy ważne projekty do dziś obowiązujących ustaw, zwiększających przywileje Kościoła rzymskokatolickiego. W takim kraju jacyś jaskiniowi antykomuniści bełkoczą o "komunizmie", realizowanym przez PZPR w polityce społecznej, wychowaniu etc.

Od liberałów ze środowiska "Gazety Wyborczej" poczynając, na czarnej reakcji kończąc, robią z nas komunistycznych twardzieli, wrogów Polski. Nie chcą przyjąć do wiadomości (bo tak im pasuje do ich seansów nienawiści), że

system socjalistyczny ewoluował

i nie można wrzucać do jednego worka czasów wojny domowej, stalinizmu, odwilży, "małej stabilizacji" itd. Oni wszyscy nie mogą nam wybaczyć bezspornego faktu, że miliony obywateli PRL wcale nie uważały, że żyją w ciężkim więzieniu o zaostrzonym rygorze. Nic zatem dziwnego, że fałszerze najnowszej historii Polski zdobyli się na haniebny proces przeciwko gen. Jaruzelskiemu. Jest to desperacka próba ostatecznego zniszczenia zbiorowej pamięci narodu. Nasze protesty przeciwko kolejnemu fałszowaniu faktów kwitują szyderczym uśmiechem dziennikarskich młokosów i, pożal się Boże, posłów i senatorów, mieniących się politykami. Żałosne to grono.
Na zakończenie dwie ważne sprawy. Pierwsza dotyczy stanu wojennego. Zarzuca się Jaruzelskiemu, że negocjował z "Solidarnością", a po cichu od miesięcy przygotowywał się do wprowadzenia stanu wojennego. Nie byłem członkiem Komitetu Obrony Kraju ani nie uczestniczyłem w jego pracach, ale było dla mnie zrozumiałe, że władza, która nie ma w konstytucji zapisanego stanu wyjątkowego, musi zabezpieczyć się przed wydarzeniami, które mogą sprowadzić nieszczęście na naród i państwo. Niektóre skryby ośmielają się nawet zarzucać Generałowi, że prosił Moskwę o pomoc militarną. Ja zaś, z częstotliwości rozmów z radzieckimi jesienią 1981 r., wyniosłem narastający strach przed interwencją. We wrześniu owego roku stałem na balkonie gabinetu Generała i usłyszałem od niego złowieszcze słowa: "Gdy wejdą, to ty, oficer rezerwy, i ja, w służbie czynnej, wiemy, co ze sobą zrobić". Karmili nas strachem, ponieważ znali pogarszającą się sytuację gospodarczą. Partyjni urzędnicy snuli różne plany. Doradca Breżniewa dzielił się uwagami na temat tego, kiedy wkroczą. Przewidywał trzy, za przeproszeniem, "wejścia". Na czołowym miejscu stawiał konieczność wkroczenia w przypadku, gdyby władzę w Polsce przejęli socjaldemokraci: Kazimierz Barcikowski, Hieronim Kubiak i ja. Jesienią tego roku ambasador ZSRR w Bonn dzielił się swoimi refleksjami na temat Polski (M.F. Rakowski, "Dzienniki polityczne", Tom 8, s. 42). Nie były to rozmyślania napawające optymizmem. Nie tylko ja żyłem w obawie o losy kraju. Strach o Polskę dominował wśród milionów ludzi. Późną jesienią byłem już przekonany, że wprowadzenie stanu wojennego będzie konieczne, choć do ostatniej chwili wydawało mi się, że jeszcze można go uniknąć. Były to już pobożne życzenia intelektualisty. 12 grudnia 1981 r. o godzinie 12.30 złożyłem w sekretariacie premiera list, który oddawał mój nastrój: "Rozwój sytuacji politycznej i gospodarczej w Polsce w ostatnich kilkunastu dniach wszedł w nową, krytyczną i bardzo niebezpieczną fazę. Praktycznie rzecz biorąc, istnieją następujące wyjścia z sytuacji, w jakiej się znajdujemy. Pierwsze, to kontynuacja obecnej linii, czyli

milczące przyzwolenie

na stopniowe (i skuteczne) osłabianie władzy. Kontynuowanie obecnej linii musi w efekcie prędzej czy później przynieść kompletny rozkład władzy, manifestacje uliczne, samosądy, terroryzm itd. Kontynuowanie tej linii może doprowadzić do krwawych zdarzeń na ulicach miast, a w efekcie do interwencji zewnętrznej. Drugie wyjście polega na poddaniu się, na podniesieniu rąk. Jest to wyjście (wprawdzie teoretyczne), które spowodowałoby natychmiastową interwencję. Trzecie polega na przejęciu inicjatywy przez Grupę Ocalenia Narodowego. Istotą tej inicjatywy jest przejęcie pełnej władzy przez Ludowe Wojsko Polskie. Obiektywnie oceniając istniejącą sytuację, należy stwierdzić, że jest to jedyne wyjście, jakie nam jeszcze pozostało.
Bierzesz (bierzemy) na siebie straszliwe brzemię odpowiedzialności za los 36 milionów żywych ludzi.
Rozważ to dobrze. To nie jest jedna z tych trudnych, lecz w końcu tuzinkowych decyzji, jakie codziennie podejmujemy. To jest wybór na śmierć i życie. Czy masz (mamy) zupełną pewność, że warto ryzykować wszystko, dosłownie wszystko? Czy przy swojej wrażliwości (także mojej) na napaści i ataki, masz w sobie dość siły, aby znieść tę kampanię plucia, nienawiści i pogardy, jaka na Ciebie (na nas) może spaść? Czy nie lepiej - póki nie jest za późno - podać się do dymisji? Może jest to wyjście? Nie chcę Cię odwodzić od tej dramatycznej decyzji - mam na myśli operację ťZŤ - bo może historia przypisała Ci ten sam polski wybór, jakiego w swoim czasie musiał dokonać Wielopolski i Piłsudski, ale chodzi mi jedynie o to, żebyś pamiętał, że masz już swą młodość daleko za sobą (podobnie jak ja), że jesteś przede wszystkim człowiekiem, który ma tylko jedno życie, a dopiero później jesteś żołnierzem i politykiem. Nawet przy najsprawniejszym przeprowadzeniu Operacji, możesz stać się na wiele lat przedmiotem oszalałej, polskiej nienawiści, a nie można wykluczyć zamachu terrorystycznego" ("Dzienniki polityczne", Tom 8, s. 133).
W następnych latach kilka razy zaglądałem do tego listu i po mojej głowie błąkało się pytanie: czy nie powinniśmy wówczas podać się do dymisji, przekazać władzy "dobrym towarzyszom", którzy zrobiliby w kraju porządek, szybko i skutecznie? Nas, być może, by nie rozstrzelali, ale z całą pewnością zostalibyśmy uznani za kontrrewolucjonistów, oportunistów i, co oczywiste, za zdrajców socjalizmu. Niechby tą decyzją dopełnił się nasz straceńczy los. Gdy pod brzemieniem ataków prawicy, jak się okazało chwilowych sojuszników przy Okrągłym Stole, bezradny wobec mnożących się zarzutów o zdradę, wracałem do cytowanego listu, dochodziłem do wniosku, że nie mieliśmy innego wyjścia i tak trzeba było postąpić.
Prawicowi specjaliści od potępiania wyimaginowanego "komunizmu" w Polsce, po 1989 r. doprowadzili do niesłychanego obniżenia wszelkich standardów życia publicznego, do cynicznego, amoralnego wprowadzania na salony polityczne pozbawionych instynktu państwowego karierowiczów spod ciemnej gwiazdy, a także do sponiewierania języka polskiego. Prekursorem tych mechanizmów, a dzisiaj normy, był pegeerowiec Andrzej Lepper. Jego dzieło rozwinął twórczo premier Jarosław Kaczyński. Spróbujcie, drodzy państwo, wziąć do ręki papier i notować na nim wszystkie wulgaryzmy używane przez polityków, a także przykłady ich wzajemnego

obrzucania się obelgami.

Właśnie w świetle schamienia języka publicznego przypatrzmy się słownictwu, jakim wiodące w Polsce partie określają Wojciecha Jaruzelskiego. Zbiera się na torsje.
Wróćmy do prawicowego oglądu ówczesnej rzeczywistości. Parafrazując Jarosława Kaczyńskiego: tam stało ZOMO, a tu my, bohaterowie bez skazy, aniołowie, których hufcom przewodzili archaniołowie. To jest wasz, panowie prawicowcy, obraz Polski przełomu lat 80. Czy narzucenie milionom Polaków takiego podziału wam się uda? A połowa dorosłych Polaków akceptująca z westchnieniem ulgi wprowadzenie stanu wojennego to - za przeproszeniem - pies? Jest to co najmniej wątpliwe. Wy, panowie wyznawcy prawicowego spojrzenia na świat i, co oczywiste, na Polskę, zaprzeczacie, że kierujecie się zemstą. Czyżby? Czy upadlanie Jaruzelskiego jest wymierzaniem sprawiedliwości? Gdyby istniała kara śmierci, to prawdziwy obrońca prawa, dr praw Janusz Kochanowski, posłałby Jaruzelskiego - i zapewne nie tylko jego - na szubienicę. To byłaby ciekawa interpretacja tego pojęcia. Nie wierzę wam, nawet gdybyście przysięgali na wszystkie wasze świętości, w tym na Boga, honor i ojczyznę. Nie sądzę, bym się mylił, uważając, że dyszycie żądzą odwetu. W tym, co wyprawiacie z Generałem, nietrudno dojrzeć przyczyny zemsty - pozbawił was smaku zwycięstwa. W przełomie, jaki dokonał się w 1989 r., nie padł ani jeden strzał, nie powstała ani jedna barykada. Oddaliśmy wam władzę bez protestu. Jacy zatem z was zwycięzcy? Co więcej, gdyby nie pojawił się Michaił Gorbaczow i nowa generacja Rosjan, którymi pogardzacie, to być może nadal żylibyście pod jarzmem "komunizmu". I dlatego musicie ukarać Jaruzelskiego, by lud zapomniał, że Generał ochronił Polaków przed dramatem narodowym, nie pierwszym w naszej historii. Trzeba go Polakom zohydzić, zrobić z niego gangstera. To się wam nie uda, ale uparcie i zaciekle próbujecie. Generał pozbawił was wieńca laurowego, który - waszym zdaniem - należy się wam jak psu kość. Otóż nie dokonaliście czynów bohaterskich. Mieliście do czynienia z naiwnymi przywódcami, którzy poważnie brali przyjęte przez obie strony zobowiązania i ustalenia przy Okrągłym Stole. Wierzyliśmy wam i za tę naiwność płaci teraz Jaruzelski, jako symbol minionego socjalistycznego ustroju. Nie jest ostatnim, który za nią płaci.
W myśl znanej stalinowskiej zasady, że w miarę upływu czasu walka klasowa zaostrza się, został zidentyfikowany kolejny "wróg klasowy", który już dziś z furią jest atakowany (a po nim wszak przyjdą następni): to środowisko "Gazety Wyborczej", Adam Michnik i jego zespół, który omal nie pękł z dumy, gdy "pogrzebał komunizm". Oni, mimo że uznali, że "komunistów" należy wytrzebić z polskiego krajobrazu jak kuropatwy, od początku byli uważani przez prawicę za mydłków, a mówiąc brutalnie, za agentów komunistycznych. To dziwne, że tacy mądrzy ludzie jak Michnik, Balcerowicz, Wielowieyski

nie przewidzieli,

że polska reakcja nie spocznie, dopóki nie pozbawi wpływów "parszywych liberałów". Ktoś zapyta, jakie są źródła głupoty polskiej prawicy? Można powiedzieć, że wielorakie, że odwieczne i mimo że nie brakuje w niej ludzi inteligentnych, to w rozumieniu świata są tępi jak sławna w latach 70. żyletka Rawa Lux - z wyglądu robiła dobre wrażenie, ale używanie jej groziło poharataniem twarzy.
Nie kocham liberałów, skupionych w redakcji "GW" i wokół niej. Przyznaję się nawet do pewnej ułomności. Otóż, doceniając ich działalność polityczną, kulturową itp., jednocześnie nie jestem wolny od pewnej złośliwej satysfakcji. Byliśmy przez środowisko "GW" sekowani. Szefowie gazety decydowali, kogo z lewicy można uznać za godnego uwagi, a nawet za pieszczocha. Ja do tej grupy nie należałem, ponieważ koledzy Adama Michnika i jego podwładni tworzyli twardą antykomunistyczną jaczejkę. Taka jest ironia Historii, Matki naszej. Teraz my, "komuniści", bronimy ich roli przy Okrągłym Stole.

PS Zbyt wiele miejsca zajęłaby polemika z poglądami marszałka Senatu, Bogdana Borusewicza, bo jego tekst w "Gazecie Wyborczej" ocieka żółcią i nienawiścią, bo traktuje on Jaruzelskiego jak kłamcę, niedojrzałego polityka. Jeśli jednak pisze, że PRL była dyktaturą i przypisuje ją Jaruzelskiemu, to jest to kolejna manipulacja historią. Jeśli chce zobaczyć prawdziwą dyktaturę, niech pojedzie do Chile. Tam, na jednym cmentarzu, na wielkiej tablicy widnieje 3 tys. nazwisk ofiar Pinocheta. A to jeszcze nie wszyscy. Borusewicz pisze, że to, co różni dyktaturę Jaruzelskiego od Pinocheta, to jedynie liczba ofiar. Czyżby? To może niech pojedzie do Nikaragui i przyjrzy się gorejącym wulkanom, do których Somoza wrzucał swoich wrogów. Żyje pan, panie marszałku, w świecie iluzji. Zresztą nie tylko pan.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez w51 dnia Czw 21:47, 18 Gru 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Czw 21:16, 08 Sty 2009    Temat postu:

No i zakręcili .... kurek z gazem.

Inny układ poltyczny, inne stosunki gospodarcze a mimo to " tatarzyn za łeb trzyma"
To co się obecnie dzieje z gazem, jest niepodważalnym dowodem na to, że Jaruzel miał rację wprowadzając stan wojenny.
Rosjanie nie cofną się przed nikim i niczym, aby zrealizować własne interesy. Jakiekolwiek by one nie były.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Czw 19:09, 05 Lut 2009    Temat postu:

"Stawiajmy pomniki Jaruzelskiemu!"

W Sejmie konferencja lewicy o Okrągłym Stole. Jest Urban, Jaruzelski, Kwaśniewski, Michnik. Chcą stawiać pomniki generałowi. Zabrakło Kaczyńskich, którzy robią własną imprezę.

Lewica zorganizowała dziś na Wiejskiej całodniową konferencję o Okrągłym Stole. Przyszli wszyscy ważni ludzie: Wojciech Jaruzelski, Jerzy Urban, Aleksander Kwaśniewski, Jerzy Urban, Władysław Frasyniuk, Tadeusz Mazowiecki Józef Oleksy, Leszek Miller, Stanisław Ciosek. Plus szeregowi członkowie SLD niemal w komplecie.

Na odbywającą się pod hasłem "Dialog - kompromis - porozumienie" imprezę nie przybył jednak ani Lech Wałęsa, ani bracia Kaczyńscy. Ci ostatni robią konkurencyjną pogadankę u prezydenta. Zapewne w nieco innym stylu. Bo w Sejmie, co tu dużo mówić, było dziś jakoś tak... jednowymiarowo.

Adam Michnik słodził lewicy, rzucał żarcikami i cytował "Gazetę Polską". Kwaśniewski odpowiadał mu: Za dużo czytasz, Adasiu. Jerzy Urban brylował przed kamerami
Generałowi Jaruzelskiemu wszyscy biegli podać rękę. Tylko Leszek Miller poczuł się niedoceniany przez resztę towarzystwa i szybko zwiał.

Wcześniej jednak i on miał przyjemność usłyszeć takie oto słowa Władysława Frasyniuka:

We Wrocławiu jest duże rondo Reagana i malutka ulica Kuronia. Te proporcje powinny być odwrotne. Pomniki powinniśmy więc stawiać Wałęsie i Jaruzelskiemu. A nie Reaganowi.

Ciekawe słowa z ust byłego opozycjonisty, prawda? Zresztą, zgodziliby się z nim niemal wszyscy uczestnicy dzisiejszego spotkania. Tych, którzy się nie zgadzają, zabrakło. PiS wysłał tam jednego z szeregowych posłów. Podobnie Platforma. Pluralizmu nie było. Przykładowo, kogokolwiek z konferujących polityków byśmy dziś nie spytali o sondaż "GW", w którym Jaruzelski wypadł lepiej niż Kaczyńscy - zgadzał się z tym werdyktem:



Na jutrzejszym spotkaniu u prezydenta zapewne będą dokładnie przeciwne nastroje. I zupełnie inni uczestnicy, ci z sercem po prawej stronie. Przynajmniej jeśli chodzi o kwestie historyczne. Znów będziemy słuchać o znaczeniu porozumienia, kompromisu i dialogu - mimo że nie ma to żadnego przełożenia na dzisiejsze podziały na scenie politycznej, w których historia wciąż odgrywa jedną z decydujących róls.
Jak długo jeszcze?

No właśnie, jak długo?????

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Pią 21:33, 06 Lut 2009    Temat postu:

Leszek Miller słusznie wczoraj podsumował te ... kretyńskie demonstracje w sprawie rocznicy obrad okręgłego stołu.

Na jesieni Niemcy urządzają okrągłe rocznice imprezek upadku muru a knedle ... Aksamitnej rewolucji, na które już spraszają śmietankę czołowych politykierów świata. To przyciągnie uwagę massmediów na całym świecie.
I znów się okaże, że tylko ... oni, zlikwidowali podział Europy a w istocie świata.
Debilizm czy q.... o????
Zapewne i jedno i drugie


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Nie 11:20, 15 Lut 2009    Temat postu:

Wojciech Jaruzelski
Mnie się ta Polska podoba
Rozmawiał: Jacek Żakowski2009-02-13, Stan wojenny Jacek Żakowski: -

Kto obalił komunizm?

Wojciech Jaruzelski: - Spodziewałem się, że zacznie pan od dyżurnego tematu - stan wojenny.

O stanie wojennym nie mam już siły rozmawiać.

A co ja mam powiedzieć? Jako oskarżony złożyłem przed sądem wyjaśnienia, którym w wydaniu książkowym dałem tytuł "Ostatnie słowo". Ale oczywiście wiem, że w tej sprawie ostatniego słowa ani ostatniego pytania nie będzie.


REKLAMY GOOGLE
Marszałek Józef Piłsudski
Wypowiedzi Marszałka, których nie znajdziesz w podręcznikach!
[link widoczny dla zalogowanych]
Rozmowy Voip
6gr/min - Polska i świat. Skorzystaj z naszych usług!
[link widoczny dla zalogowanych]
IPCall - Tanie połączenia
Polska - 5 gr, GSM - 30 gr, Swiat od 5 gr. Bez umowy,
[link widoczny dla zalogowanych]

Tym bardziej wróćmy do komunizmu. Kto go naprawdę obalił?

Pamiętam wielką konferencję w Turynie z okazji 20 rocznicy pierestrojki. Udział w niej wzięło kilku byłych prezydentów, premierów, wielu polityków, radzieckich dysydentów. Byliśmy tam razem z Wałęsą i Rakowskim. Wałęsa po swojemu podzielił zasługi. Jego zdaniem upadek komunizmu to w 50 proc. zasługa papieża, w 30 proc. Solidarności, a w 20 - "innych czynników". Szanuję historyczną rolę Lecha Wałęsy, ale z taką oceną trudno się zgodzić. W tym 20-proc. tłumie miały zmieścić się wszystkie pozostałe - polskie i zagraniczne - siły i osoby.

A pana zdaniem, kto obalił komunizm?

Krótko nie da się tego powiedzieć, zwłaszcza że pojęcie komunizmu jest bardzo rozciągliwe. Trzeba by najpierw zapytać, kto chciał obalić, a kto nie chciał, ale faktycznie obalił. Chcieli obalić Reagan, papież, Solidarność. A Gorbaczow, ja i wielu innych chcieliśmy ten ustrój głęboko zreformować.

Czyli - katastrofa budowlana. Zawaliło się w trakcie remontu?

Bodaj Hegel powiedział, że bez reform nie ma rewolucji. Reformy stopniowo tworzyły przestrzeń dla zmian rewolucyjnych. Reformy, które realizowaliśmy, były niewystarczające, aby stworzyć optymalny system. Ale przyczyniły się do tego, że dotychczasowy system upadł. Na szczęście drogą ewolucji.

Ja bym wam nie zarzucał braku radykalizmu. Do dziś neoliberałowie z Witoldem Gadomskim na czele jako wzór liberalnej reformy rynkowej podają ustawy Wilczka uchwalone, gdy pan był I sekretarzem, a Mieczysław Rakowski premierem. To była prawdziwa rewolucja.

Z punktu widzenia marksizmu był to zwrot zasadniczy. Marksizm zakładał społeczną, a de facto państwową, własność środków produkcji. Przez lata byliśmy temu wierni. Ale tabu społecznej własności powodowało, że reformy wprowadzone przez nas były w istocie półśrodkami, namiastkami.

Czego?

Twardych reguł kapitalizmu. Bez nich nie dało się zrobić efektywnych gospodarczych reform. W tym sensie to Rakowski wprowadził w Polsce rozwiązania kapitalistyczne. Już sam pomysł uchwalenia ustawy o swobodzie działalności gospodarczej był bardzo odważny, a z punktu widzenia marksistowskiej ortodoksji - kontrrewolucyjny. Jednocześnie weszła w życie ustawa otwierająca Polskę na kapitał zagraniczny. Wkrótce powstało około miliona prywatnych firm.

Wiedział pan w 1988 r., że zaczyna pan odbudowywać w Polsce kapitalizm?

Słowo kapitalizm było wstydliwe, nawet wyklęte. Myśleliśmy o gospodarce mieszanej. Chcieliśmy autentycznej konkurencji między własnością prywatną, państwową, spółdzielczą.

Czyli kapitalizm reński, jak w Niemczech zachodnich?

Pierwsze skrzypce miał grać sektor państwowy. Bo wciąż wierzyliśmy, że motywacje społeczne są silniejsze niż egocentryczne. Z ideologii wynikało, że jeśli przedsiębiorstwo jest wspólną, społeczną własnością, to o efektywność będą dbać wszyscy. Nie tylko właściciel myślący, jak możliwie szybko zarobić. Okazało się, że wspólny interes nie daje takiej efektywności jak osobisty interes właściciela.

Mówimy o schyłku lat 80. Pan, Rakowski, Wilczek wprowadzacie w Polsce reformę rynkową. W ZSRR Gorbaczow robi pierestrojkę, w której też są elementy rynkowe. W podobnym kierunku Deng Xiaoping zmienia Chiny. Czy to był tylko zbieg okoliczności? Czy wspólnie doszliście do wniosku, że realny socjalizm się w rzeczywistości nie sprawdził?

Fundamentalny był problem własności. Ale istniał też inny problem doktrynalny. Kierownicza lub, inaczej nazywając, przewodnia rola partii. Były jej różne warianty, były substytuty demokracji. Wprowadziliśmy coś w rodzaju demokracji konsultacyjnej, powstała Rada Konsultacyjna, wpisaliśmy mechanizm konsultacji do konstytucji, instytucje obrosły ciałami doradczymi, rozszerzyliśmy badania opinii społecznej. Staraliśmy się w ten sposób lepiej zrozumieć, czego społeczeństwo oczekuje, i obudzić aktywność. Ale kierowniczej roli przeskoczyć się nie dało. Uwierało to coraz bardziej. Kiedy odświeżam sobie dokumenty z ostatnich lat PRL, ciągle natykam się na ślady moich ówczesnych krytycznych wystąpień dotyczących omnipotentnych tendencji w partii, niezdolności do znalezienia wspólnego języka ze społeczeństwem. Interesy i nawyki szeroko rozumianego aparatu przynosiły tylko ograniczone, kosmetyczne zmiany. Nie tylko w partii, ale wszędzie ci, którzy mieli jakąś władzę, byli zainteresowani utrzymaniem status quo.


Które się nie sprawdzało.

Miałem jeszcze nadzieję, złudzenia, że da się to w ramach ustroju naprawić. Na przykład uruchomiliśmy wielką, naukowo podbudowaną, akcję atestacji miejsc pracy. Wiadomo było, że są znaczne przerosty zatrudnienia. Liczyliśmy, że samorządy, dyrekcje, organizacje partyjne i związkowe będą umiały ustalić, które miejsca pracy są zbędne. Ale góra urodziła mysz. Być może wszyscy mieli dobrą wolę, ale nikogo nie dało się zwolnić, bo jeden miał chorą żonę, drugi pięcioro dzieci, a trzeci wpływowych kolegów. Bez twardej łapy właściciela, bez bicza bezrobocia nie dało się zwiększyć wydajności i kreatywności.

Kiedy pan zdał sobie z tego sprawę?

To był proces. Ale punktem zwrotnym stało się referendum w sprawie drugiego etapu reformy, przeprowadzone w listopadzie 1987 r.

Przegrane referendum.

Przegrane na własne życzenie. Bo ustaliliśmy, że wynik będzie liczony w stosunku do ogółu uprawnionych. To była zasada nieznana w świecie. Przecież wśród głosujących większość była za.

Wtedy zdał pan sobie sprawę, że bez twardej łapy kapitalisty socjalizm się nie uda?

Stopniowo przekonywałem się w coraz większym stopniu. Ale jeszcze z premierem Mazowieckim mieliśmy rozmowy na ten temat. Jako prezydent musiałem przecież zaakceptować reformy Balcerowicza. A bałem się wybuchu bezrobocia, nierówności, nędzy. Wtedy Mazowiecki skierował Balcerowicza do mnie na rozmowę. Uspokajał on, że to będzie przejściowe. Pół roku mieliśmy się przemęczyć, a potem miało wyraźnie być lepiej. A stało się tak, że w 1993 r. Solidarność przegrała wybory i SLD doszedł do władzy, zachowując jednak kierunek reform.

To był pański triumf?

W żadnym razie. Przecież byłem współautorem zmiany, którą w 1993 r. wyborcy w jakimś sensie odrzucili. Ale to pokazuje, jak trudny jest problem z reformami naruszającymi przywiązanie ludzi do sprawiedliwości społecznej, równości szans, opieki państwa, pełnego zatrudnienia. Trzeba było przejść przez dolinę łez, jak mówił Ralf Dahrendorf.

Miał pan taki poranek, kiedy się obudził i uznał, że socjalistycznego zegarka już się nie da naprawić, że trzeba tę ruinę rozebrać i budować od nowa?

To by mnie dziś stawiało w dobrym świetle. Ale nie zamierzam perfumować swego ówczesnego myślenia. Nie uważam, że Polska Ludowa pozostawiła tylko ruinę. To oddzielny temat. Raczej miałem poczucie, że doszliśmy do fazy przełomowych zmian. Bez specjalnej radości kolejno godziłem się na to, co wydawało się nieuchronne. Ale nie wiem, czy wszystko tak być powinno, jakie były i są koszty uboczne. Przecież kapitalizm ma też istotne wady. Obecny kryzys dobrze to pokazuje.

To pana różni od Denga. Pan cofał się przed rzeczywistością, a on ją świadomie zmieniał.

Rozmawiałem z nim o tym podczas wizyty w Chinach w 1986 r.

Opowiadał panu, że nie ważne, czy kot jest czarny czy biały, ważne, żeby łapał myszy?

On nie, ale inni tak. Natomiast pamiętam jego słowa, że na drodze reform politycznych Polska jest znacznie bardziej zaawansowana niż Chiny. Mieliśmy już Trybunał Konstytucyjny, rzecznika praw obywatelskich, Radę Konsultacyjną, partie sojusznicze odgrywały coraz większą rolę, w przedsiębiorstwach duże możliwości miały samorządy. Denga to zbytnio nie interesowało. Prosił, żebyśmy tym doświadczeniem podzielili się z ich premierem, który zresztą wkrótce wyleciał z trzaskiem. A Deng był dumny z tego, że Chiny są bardziej zaawansowane w reformach gospodarczych. Zakładał rozwój swobód gospodarczych przy zachowaniu pełnej kontroli politycznej przez partię.

Co mu się niestety udało.

Bo w Związku Radzieckim powstała inna sytuacja. Po trzech kolejno umierających generalnych sekretarzach żartowano, że na placu Czerwonym odbyła się kolejna demonstracja siły, gdyż kierownictwo radzieckie o własnych siłach weszło na trybunę. Wybór Gorbaczowa nie był tak oczywisty. Był on jedynie sekretarzem do spraw rolnictwa. Zienkowicz, wtedy pracownik KC KPZR, napisał - nie wiem zresztą czy wiarygodnie - że zanim wybrano Gorbaczowa, odbyły się w tej sprawie trzy posiedzenia Biura Politycznego. Bo było dwóch mocnych kontrkandydatów. Griszin, sekretarz KPZR w Moskwie, i Romanow, sekretarz z Leningradu. Obaj konserwatywni. Zienkowicz pisze, że protokoły dwóch pierwszych posiedzeń znikły, a został tylko protokół z trzeciego posiedzenia, na którym wybrano Gorbaczowa. Przesądził głos Gromyki: "nie patrzcie na łagodny uśmiech Gorbaczowa, on ma stalowe zęby".

Czyli to Gromyko zlikwidował system.

Ale Gorbaczow początkowo zbytnio słowom Gromyki nie przeczył. To widać nawet w niektórych dokumentach. W kwietniu 1984 r. ówcześni sojusznicy coraz bardziej naciskali, że Solidarność jeszcze niedobita, że Kościół, że rolnictwo indywidualne, że partia nie taka... Ciągle były w tych sprawach rozmowy, wizyty, pisma. Nie mogliśmy twardo tych zarzutów odrzucić, bo w wyniku załamania gospodarczego lat 1980-81 oraz restrykcji amerykańskich, zachodnich byliśmy bardzo zależni gospodarczo. Wreszcie zaproponowali spotkanie z radzieckim kierownictwem. Generalnym sekretarzem był wtedy Czernienko. Wiedziałem, że rozmowa z nim nie ma sensu, bo to był żywy trup. W rezultacie uzgodniliśmy, że spotkanie będzie bardziej robocze w Brześciu. Jak w kwietniu 1981 r. Też w wagonie kolejowym. Też cała noc rozmów. Też kanapki i piwo. I też bardzo trudna rozmowa. Z ich strony był Gromyko i Ustinow. Opublikowany został protokół z posiedzenia Biura Politycznego KPZR, na którym składali oni relację z tej rozmowy. Bardzo krytyczną wobec mnie. "Nic nie rozumie. Wciąż liczy na jakieś porozumienie. Pełza przed Kościołem. Wsi nie reformują. Do konstytucji wprowadzili prywatną własność ziemi. Partia nie spełnia swojej roli...". I pada też głos Gorbaczowa: "Trzeba zobaczyć, czy Jaruzelski nie myśli o jakimś pluralizmie". Może realistycznie dostosowywał się do otoczenia, możliwe też, że do głębszych reform dojrzewał stopniowo.


Obserwował pan to dojrzewanie?

Kiedy został sekretarzem generalnym, od razu było widać, że jest to człowiek innego formatu, z którym można rozmawiać.

A z Breżniewem nie można było rozmawiać?

Rozmawiać można było, ale już coraz mniej do niego docierało. A Gorbaczow, od razu było widać, że chłonie, kiedy mówiłem o przyczynach naszych systemowych niepowodzeń, o potrzebie reform, o tym, że system działa źle. Pierwszy raz rozmawialiśmy blisko pięć godzin w kwietniu 1985 r. Miałem wrażenie, że te problemy widzi podobnie. O głasnosti (jawności) ani o pierestrojce (przebudowie) nie było wtedy mowy. Jego pierwszym hasłem było uskorienje (przyspieszenie). A więc przyspieszenie budowy socjalizmu. Pierestrojka pojawiła się dopiero później. Po latach go zapytałem, jak ocenia wagę tych trzech swoich haseł: uskorienje-pierestrojka-głasnost'. Powiedział, że najważniejsza okazała się głasnost'. Bo ona nadwyrężyła pozycję aparatu, który po raz pierwszy zobaczył, że można go publicznie krytykować. Dlatego też niczemu aparat tak się nie sprzeciwiał jak właśnie głasnosti. Bo ona obdzierała władzę z mitu wszechmocy i nieomylności.

Aparat też przestał się bać wyższej władzy?

Zaczął stawiać opór, który szybko dał się zauważyć. Ja od lat 60. widziałem z bliska radziecką wierchuszkę - najpierw jako wiceminister obrony narodowej, potem jako minister, premier, członek politbiura i tak dalej. Oni przez te wszystkie lata używali rytualnych zwrotów "Leonid Ilicz skazał" (Breżniew powiedział), "Leonid Ilicz dumajet czto" (Breżniew myśli, że). Po Leonidzie Iliczu byli kolejni sekretarze. Przy Gorbaczowie to się szybko skończyło. Były nawet uśmieszki na boku. A kiedy wszczął krucjatę antyalkoholową, opór zaczęli stawiać zwykli ludzie. Na Zachodzie i w Polsce jego popularność rosła równie szybko, jak w Rosji malała. Pod koniec trzymał się już głównie siłą biurokratycznej bezwładności systemu. Utrzymał się jednak wystarczająco długo, ażeby powstały nieodwracalne zmiany. Bo gdyby przegrał wybory na sekretarza generalnego albo gdyby aparat wcześniej go obalił, sprawy mogły się zupełnie inaczej potoczyć.

Reformatorska oś Pekin-Moskwa-Warszawa powstała przypadkiem?

Może przez jakąś osmozę. Bo przecież na przykład o czarnym i białym kocie dowiedziałem się, zanim przyszedł Gorbaczow i zanim pojechałem do Chin. To przemawiało do naszej wyobraźni. Tylko że Chińczycy rządzili twardą ręką. A my poza zależnością od ZSRR mieliśmy też wewnętrzne hamulce. Jednym był krąg władzy, jego opory. Innym hamulcem były postawy społeczne. Na różnych spotkaniach wciąż słyszałem: "kiedy pan ukróci tę prywatę, badylarzy, firmy polonijne?". Przez wiele dziesięcioleci ideał równości zakorzenił się mocno. Myśli pan, że robotnicy zgodziliby się na to, aby do 21 postulatów gdańskich dopisać punkt 22 "prywatyzacja", punkt 23 "reprywatyzacja" i punkt 24 "możliwość bezrobocia"? Musieliśmy stopniowo dochodzić do przekonania, że inaczej nie można.

Do dziś nie wszyscy są o tym przekonani.

Istniał jeszcze inny hamulec. Chodziło o to, ażeby utrzymał się Gorbaczow. Widziałem, że jego pozycja słabła. Sam mi mówił, że twardnieje opór przeciw jego polityce, co zresztą latem 1991 r. zmaterializowało się w puczu Janajewa. Nie wiadomo, co by się stało, gdyby pucz nastąpił rok czy dwa lata wcześniej. Do dziś mam w uszach słowa Jana Pawła II: "Opatrzność zesłała nam Gorbaczowa", wypowiedziane podczas mojej wizyty w Watykanie w 1987 r.

Papież mówił o opatrzności dlatego, że rozumiał, iż ZSRR nie da się zreformować i uruchomienie reformy wymusi upadek?

Chyba nie miał takiego poczucia. Bush senior, którego przyjmowałem w 1987 r., też powtarzał: "ażeby tylko Gorbaczow się utrzymał". Wszyscy o niego się troszczyli. Nie pamiętam, czy pan siedział w 1988 r.?

Szczęśliwie nie siedziałem.

To pamięta pan pewnie wizytę Gorbaczowa w Polsce. Poza papieżem nikt nie był u nas tak entuzjastycznie przyjmowany. Przecież nie dlatego, że Gorbaczow stał się w istocie grabarzem socjalizmu. Wtedy nic na to nie wskazywało. Przyjmowano go serdecznie jako tego, który tworzy jakiś nowy, lepszy socjalizm, wprowadza partnerskie stosunki, poszerza sferę wolności. Papież mówił mi na Wawelu w 1983 r.: "rozumiem, że socjalizm jest realnością. Chodzi o to, żeby był on z ludzką twarzą". Zmieniać rzeczywistość można było tylko krok po kroku. I dlatego tak ważny dla nas był Gorbaczow. Jemu Polska wprowadzająca reformy też była potrzebna. Jako laboratorium przemian i jako dowód, że reform nie trzeba się bać. To nas ograniczało.

W jakim sensie?

W takim, że nie należało ryzykować posunięć, które by ugodziły w pozycję Gorbaczowa. I tak krytykowano go za tolerowanie polskich reform czy za zgodę na likwidację "białych plam". Wiele razy rozmawialiśmy o tym, jak działać, żeby wprowadzając reformy nie robić sobie nawzajem kłopotów. Mówił wtedy, że ma do czynienia z konserwatystami i kawalerzystami.

Czyli?

Konserwatyści - wiadomo. A kawalerzyści to ci, którzy nie liczą się ze stanem dojrzałości całej sytuacji. U nas konserwatyści byli jeszcze silni, ale już w defensywie. Do głosu dochodzili umiarkowani kawalerzyści. Na dramatycznie przebiegającym dwuczęściowym plenum KC z grudnia 1988 i stycznia 1989 zmieniona została niemal połowa Biura Politycznego i sekretariatu KC.

Gdzie naprawdę zapadały decyzje?

Ale jakie decyzje?


Na przykład, żeby zacząć Okrągły Stół.

Poszukiwaliśmy jakiegoś wyjścia z pata. W 1986 r. miała miejsce generalna amnestia. Od tego czasu - w odróżnieniu od innych państw regionu - w Polsce nie było już więźniów politycznych. W 1988 r. Bronisław Geremek jako czołowy doradca Wałęsy udzielił wywiadu tygodnikowi "Konfrontacje" i zaproponował pakt antykryzysowy. Z kolei jeden z moich najbliższych współpracowników, Józef Czyrek, zaproponował na tychże łamach koalicję proreformatorską. Takie spektakularne oferty miały uzupełnienie w postaci moich rozmów z prymasem, kontaktów Kiszczaka i Cioska z biskupami, spotkań Czyrka z prof. Stelmachowskim itd. Powoli zbliżaliśmy się do jakiejś formy dialogu, porozumienia. Wiedziałem, że do reform trzeba przygotować aktyw, aparat władzy. Wprowadziłem system organizowania przed posiedzeniami KC tak zwanych spotkań informacyjno-konsultacyjnych. Chodziło o to, ażeby zwłaszcza robotników, chłopów oraz innych mniej politycznie wyrobionych ludzi, będących w KC, przygotować do zrozumienia konieczności podejmowanych decyzji. Na jednym z takich spotkań rzuciłem pomysł Okrągłego Stołu.

Chciał pan oddać władzę?

Chciałem, żeby partia podzieliła się władzą. Ale nie myślałem jeszcze o Solidarności. To miał być - jak mówiłem na VII Plenum KC w czerwcu 1988 r. - Okrągły Stół z rozbudowanymi stowarzyszeniami. Zgłosiłem też pomysł przywrócenia senatu i zmian w ordynacji wyborczej. W czasie strajków latem 1988 r. do Czyrka zatelefonował Stelmachowski z informacją, że Wałęsa jest zainteresowany pomysłem Okrągłego Stołu i można by na ten temat porozmawiać. W tym duchu były też jakieś rozmowy mecenasa Siły-Nowickiego z Kiszczakiem. Chwyciliśmy się tych inicjatyw. Ale najpierw trzeba było wyjaśnić naszemu zapleczu, dlaczego chcemy przystąpić do rozmów z Wałęsą, o którym przez lata mówiliśmy, że jest osobą prywatną. Pamiętam, jak na spotkaniu ze starszym aktywem ktoś wprost zapytał, po co jedliśmy żabę stanu wojennego, skoro teraz chcemy rozmawiać z ludźmi, przeciw którym go wprowadziliśmy. Odpowiedziałem, że w 1981 r. jedliśmy tę żabę, ażeby nie połykać ognia. A dziś nie grozi nam ogień, ale realny jest paraliżujący impas. W sierpniu 1988 r. na spotkaniu konsultacyjnym przedstawiłem projekt wznowienia rozmów z Wałęsą. Dla aparatu gwarancją bezpieczeństwa miało być powierzenie tych rozmów Kiszczakowi, który zresztą prowadził je bardzo umiejętnie. Nie wyobraża pan sobie, jak protestowano. Wygłosiłem gorący apel o zaufanie. Obiecałem, że się wycofamy, jeżeli rozmowy nie będą owocne. To jakoś uspokoiło członków KC i plenum przebiegło już stosunkowo spokojnie.

Ciągle nie wiem, kto te decyzje podejmował.

One się jakoś stopniowo kształtowały.

Gdzie?

W mojej świadomości. W świadomości moich najbliższych współpracowników. Między Rakowskim, Barcikowskim, Czyrkiem, Cioskiem, Urbanem, później Reykowskim. Oczywiście wojskowi - Kiszczak, Siwicki, Janiszewski i inni. Coraz większe grono widziało potrzebę zrobienia takiego kroku naprzód, jednocześnie zapewniając bezpieczeństwo i stabilność w kraju. Nurt reformatorski się wzmacniał. Ważne były opinie takich osób jak Werblan i Wiatr. Również wybitnych ekonomistów - Baki i Sadowskiego. Wreszcie coraz bardziej widoczna młoda gwardia z Kwaśniewskim na czele. Chodziło o to, żeby pociąg ruszył, ale żeby trzymać rękę na hamulcu. Ten hamulec był też konieczny, żeby uspokoić naszych sojuszników. Kiedy rozpoczął się Okrągły Stół, postanowiłem osobiście poinformować sąsiadów, do czego zmierzamy. Pierwsza wizyta była w Pradze. Akurat w dniu, kiedy sądzono Havla doprowadzanego z więzienia. U nas to już w grę nie wchodziło. A oni łapali się za głowę: "co wy w Polsce robicie". Tłumaczyłem, że to jest historyczny eksperyment i że mamy silne bezpieczniki. Nie bardzo im to trafiało do przekonania.

I mieli rację.

Mieli. Ale kiedy pojechałem omówić sprawę z Gorbaczowem, to już była inna rozmowa. Co nie znaczy, że nie trzeba go było zapewniać, że panujemy nad sytuacją. Prof. Paczkowski powołał się na jakiś zapis tej rozmowy. Ja rzekomo mówiłem: "towarzyszu Gorbaczow, nie ma się czego bać, u nas wszyscy generałowie i pułkownicy w różnej formie studiowali w ZSRR". To była oczywista nieprawda. Faktycznie znaczna część generałów i tylko niewielka liczba pułkowników, chyba nawet mniejsza, niż obecnie studiuje na uczelniach zachodnich.

Ale Gorbaczow się uspokoił?

On w zasadzie był spokojny, ale potrzebował argumentów dla swoich. Natomiast następna rozmowa, z Honeckerem, już była bardzo nerwowa. Cały Układ Warszawski bardzo się niepokoił, że polscy towarzysze doprowadzą do zburzenia fundamentów ustrojowych. Ja wciąż zapewniałem, że tych reform bać się nie należy.

To wtedy pojawiło się sformułowanie, że w razie czego pan może "kopnąć w stolik"?

Ja takiego określenia chyba nie używałem.

Ale inni na to kopnięcie "w razie czego" liczyli.

Chyba podskórnie tak. Ale byłem zwierzchnikiem sił zbrojnych, ministrem obrony był Siwicki. Miałem w wojsku poparcie, autorytet, więc raczej nie wchodziło w grę, żeby coś poważnego bez mojej zgody się stało. W niektórych kręgach wojska mogły być najwyżej pomruki niezadowolenia. W sumie jednak zdyscyplinowana, odpowiedzialna postawa Sił Zbrojnych stanowiła swoisty parasol dla ówczesnych zmian. Natomiast w MSW Kiszczak był ciałem obcym, z zewnątrz, z wojska. Nie wszystko mógł znać i kontrolować, czego przykładem było zabójstwo księdza Popiełuszki. Z MSW dochodziły groźniejsze sygnały, chociaż byli tam również ludzie światli, widzący konieczność zmian. Jednak frontalnego zderzenia się nie spodziewałem. Trzymaliśmy lejce "historycznego eksperymentu", który - jak ustaliliśmy przy Okrągłym Stole - za cztery lata miał doprowadzić do całkiem wolnych wyborów.

To był wasz pomysł?

Nie pamiętam, czyj to był pomysł. Mówiło się w naszym gronie, że jeśli reforma się uda, to po czterech latach będą wolne wybory. To był pewnik. Zresztą uważaliśmy, że te następne będą dla nas korzystne, bo owoce reform byłyby już widoczne.

I ten scenariusz właściwie się sprawdził. W 1993 r. wygrał SLD. Ale najpierw był Okrągły Stół. Co pan chciał tam uzyskać?

Przede wszystkim społeczną akceptację dla reform gospodarczych. Byliśmy za słabi, żeby je samodzielnie wprowadzić, a opozycja była za słaba, żeby nas obalić. Badania pokazywały, że mieliśmy poparcie mniej więcej 25 proc. Solidarność podobnie. A z grubsza połowa społeczeństwa była niezdecydowana. Obie strony zdawały sobie sprawę, że nie mają dość siły, by wygrać, a żyć tak w nieskończoność się nie da.


Rozumiał pan już wtedy, że to koniec? Że już nie chodzi o reformę PRL, ale o przejście do innego systemu?

Byliśmy laboratorium reformatorskich zdolności socjalizmu. Zerwanie, gwałtowna zmiana, przewrót typu bolszewickiego czy robespierowskiego mogły zatrzymać reformy w całym Układzie Warszawskim. Proszę sobie wyobrazić, co by się stało w innych państwach bloku, gdzie były tylko grupki dysydentów, gdyby polski eksperyment skończył się fiaskiem, a zwłaszcza po rumuńsku. A Polska dawała zachęcający przykład ewolucji...

...bezpiecznej dla dotychczasowej władzy.

Co więcej, z rządem koalicyjnym, bo przecież w rządzie Mazowieckiego mieliśmy czterech ministrów, plus ja, jako prezydent mający poważne uprawnienia. To w innych krajach ułatwiło przeprowadzenie tak zwanych aksamitnych rewolucji.

Które inaczej nie byłyby takie aksamitne?

Raczej długo by do nich nie doszło. Bo tamte społeczeństwa się nie buntowały, a Zachód też nie naciskał. Były obawy przed zamieszaniem, przed gwałtowną zmianą układu sił. Pamiętam moją wizytę w Londynie wiosną 1989 r., kiedy po obiedzie pani Thatcher podprowadziła mnie do kominka, złapała za guzik i mówi: "nie wolno się zgodzić na zjednoczenie Niemiec. Nam trudno jest to mówić otwarcie, ale wy powinniście walczyć". Mitterrand myślał bardzo podobnie, kiedy odwiedziliśmy go z premierem Mazowieckim. Nikt nie miał jeszcze wtedy poczucia, że to koniec.

Pamiętam taki moment między świętami a sylwestrem 1989 r. Byłem rzecznikiem Bronisława Geremka. Profesor nagle zwołał nas na naradę. Przygotował projekt zmian w konstytucji i jechał go panu przedstawić. Bez pańskiej zgody zmiana konstytucji nie była możliwa. Chodziło o zmianę ustroju - koniec kierowniczej roli partii, skreślenie przyjaźni z ZSRR, powrót do nazwy Rzeczpospolita Polska. Myśleliśmy, że pan się wścieknie. A pan przyjął te zmiany w zasadzie bez sprzeciwu. To było kompletne zaskoczenie, bo w ten sposób wydał pan wyrok śmierci na system, któremu pan całe życie służył.

Prosiłem tylko, ażeby skoro już skreślamy socjalizm, wpisać sformułowanie "sprawiedliwość społeczna". Dla lewicy ma ono znaczenie kluczowe. Formuła o przyjaźni ze Związkiem Radzieckim za Gorbaczowa nie była już konieczna.

Ale kierownicza rola partii była istotą systemu.

Ja już tak nie uważałem. Gdyby pan poczytał moje przemówienia z lat 80., przekonałby się pan, że zachęcałem do bardzo wstrzemięźliwego rozumienia kierowniczej roli. Nie miałem powodu tych zapisów żałować.

To był formalny koniec radzieckiej wersji socjalizmu w Polsce.

Formalny, ale jeszcze niczego nie przesądzający. Gdyby dokoła nie stało się to, co się stało, brak konstytucyjnych zapisów niczego by nie zmienił.

Ale w Polsce już się zmieniło. Premierem był Mazowiecki, Solidarność działała legalnie, mur berliński upadł, plan Balcerowicza pan wcześniej zaakceptował, a Sejm wkrótce uchwalił, na Układ Warszawski trudno było liczyć.

Ja o polityce nie myślałem w sposób talmudyczny. Konstytucja była oczywiście ważna...

...bo dawała panu prawo kopnięcia w stolik?

Ale co pan z tym kopaniem w stolik.

Wszystko, co się działo, naruszało zapisany w konstytucji porządek polityczny. Baliśmy się, że pan to wykorzysta i znowu zrobi to co w 1981 r.

A mnie to przez myśl nie przeszło. Jako prezydent mogłem w każdej chwili rozwiązać parlament, ale takiej potrzeby nie było.

Dlaczego?

Jak już mówiłem, konieczne były bolesne reformy. Tylko razem mogliśmy je zrobić. Opozycja w rządzie była do tego tak samo potrzebna, jak ja jako prezydent. Niech pan sobie wyobrazi, że latem 1989 r. prezydentem zostaje Lech Wałęsa. Przecież z powodu tych reform w 1990 r. Mazowiecki przegrał wybory prezydenckie nie tylko z Wałęsą, ale też z Tymińskim. Co by było, gdybym w 1990 r. wszedł na trybunę i zawołał: "nie tak miało być, nie miało być społeczno-ekonomicznych kontrastów, krzywdy, bezrobocia". Myśli pan, że ludzie, którzy głosili "komuno wróć", by tym śladem nie poszli? To oczywiście byłoby awanturnictwo. Łatwiej było Polskę przez te reformy przeprowadzić mnie niż Wałęsie, wciąż przywódcy związku zawodowego. Przecież gdyby Wałęsa realizował w 1989 r. historyczny, społeczno-ekonomiczny program Solidarności, to tak rozległe, bolesne reformy gospodarcze mogły być znacznie utrudnione. Dodam, że nasze długotrwałe opory wobec legalizacji Solidarności jako związku zawodowego wynikały głównie z obaw przed powtórką katastrofy gospodarczej z lat 1980-81. Tym bardziej że OPZZ ścigał się z opozycją w roszczeniach. Zmiana systemu, ustroju to musiał być proces.


Nieraz się zastanawiałem, dlaczego pan tak łatwo ustąpił Wałęsie zgłaszając po 14 miesiącach urzędowania, we wrześniu 1990 r., projekt ustawy skracającej kadencję prezydenta.

To był logiczny element całego tego procesu. Nie można było zawrócić Wisły kijem.

Po wyborach w czerwcu 1989 r. Kiszczak mówił nam, że nie czuje się pewnie, bo "w aparacie i resortach siłowych kipi". To były strachy na lachy czy rzeczywiście tak było?

Było. W wojsku mniej. W MSW bardziej. Potem były napięcia, kiedy nie udało się stworzyć rządu Kiszczaka, Baki, Malinowskiego i powstał rząd Mazowieckiego. Od tego już nie było odwrotu. Ale gdyby to nie był Mazowiecki, mogły być inne reakcje. Znany był - zresztą całkowicie słusznie - jako człowiek poważny, odpowiedzialny, rozważny.

Dlaczego wolał pan Tadeusza Mazowieckiego od Bronisława Geremka i Jacka Kuronia, których Wałęsa też panu proponował?

Wałęsa wymienił te trzy kandydatury. Kuronia i, tu dodam też, Michnika, uważałem jeszcze za bardzo kontrowersyjne postacie. Geremek był historykiem, intelektualistą. A Mazowiecki miał doświadczenie z Sejmu PRL. Znał mechanizmy władzy. I wiedzieliśmy, że jest umiarkowany, chociaż jednocześnie konsekwentny, nawet uparty. Uważałem, że opór wobec niego będzie stosunkowo najmniejszy. Nazwisko Mazowieckiego było jakimś znieczuleniem na fakt, że po pół wieku oddajemy urząd premiera. A logiczną konsekwencją tych kolejnych kroków było oddanie urzędu prezydenta. Sam to zaproponowałem premierowi Mazowieckiemu. Zresztą pan wie, że ja nie chciałem być prezydentem. Zrezygnowałem na rzecz gen. Kiszczaka. Ale wtedy zaczęły się rezolucje - partyjne, wojskowe, milicyjne, kombatanckie - że powinienem kandydować.

I dał się pan przekonać.

Ważną rolę odegrał głos prezydenta Busha, który wtedy przyjechał do Polski. W swoich wspomnieniach napisał, że przekonywał komunistycznego lidera do kandydowania na urząd prezydenta, bo mógł on zagwarantować ewolucyjne przejście przez ten trudny czas. Ja nie chciałem tej prezydentury. Miałem świadomość jej przejściowego charakteru.

Już pan nie musiał kontrolować wydarzeń?

Sytuacja wydawała się ustabilizowana. Był rząd Mazowieckiego. Dokoła przetoczyły się aksamitne rewolucje. W parlamencie istniała stosowna większość. Prawdę mówiąc myślałem, że po mojej rezygnacji prezydentem zostanie Mazowiecki. Może uniknęlibyśmy różnych niespodzianek. Wałęsa był politycznym fenomenem, urodzonym przywódcą, ale predyspozycje prezydenckie Mazowieckiego były niewątpliwie większe. Wiosną 1990 r. pierwszy raz poinformowałem go, iż mogę zrezygnować z urzędu. Radził, ażebym jeszcze został. Uważał, że takie są potrzeby sytuacji.

Żeby kontrolować resorty siłowe?

Tak, ale też dlatego, że prezydentura Wałęsy wydawała mu się jeszcze przedwczesna, a sam nie był zdecydowany na kandydowanie. Sądził, że na razie jestem lepszą osłoną trudnych reform. Potem, na początku września 1990 r., rozmawiałem o możliwości swej rezygnacji z kardynałem Glempem. Wałęsa już się publicznie niecierpliwił. Kaczyńscy podgrzewali napięcie. Nie chciałem być przeszkodą. Prymas zaproponował spotkanie w szerszym gronie. Byli biskupi, Wałęsa z Kaczyńskimi, ja, Czyrek, Janiszewski i chyba ktoś jeszcze. Jeden z Kaczyńskich nawet podszedł do mnie i powiedział, że właściwie jesteśmy sąsiadami, bo ich korzenie sięgają wsi Kaczyn - kilka kilometrów od rodzinnego majątku Jaruzelskich. Kaczyn to była wieś szlachty zagrodowej. Prawie wszyscy tam byli Kaczyńscy. Więc na tym spotkaniu Wałęsa naciskał, że trzeba przyspieszyć, bo ludzie nie rozumieją, dlaczego wciąż jestem prezydentem. Ja na to, bardzo proszę, zróbmy to w formule przyspieszonych wyborów. Prymas był elastyczny. To się chyba Wałęsie nie podobało, bo wychodząc pożegnał się ze mną, a do prymasa nie podszedł. Skończyło się tym, że 19 września zgłosiłem do Sejmu projekt ustawy skracającej kadencję i w grudniu Wałęsa został prezydentem.

Jest pan zadowolony, że stało się, jak się stało?

Tak.

Naprawdę?

Naprawdę! Może długo do tego dojrzewałem, ale dziś jestem przekonany, że Polska jest tam, gdzie jej miejsce i że jest w zasadzie taka, jaka być powinna, a co najważniejsze w zintegrowanej, europejskiej konstelacji polityczno-gospodarczej.

Panu się ta Polska naprawdę podoba?

Bardziej niż poprzednia. Chociaż Churchill miał rację, kiedy powiedział o demokracji, jak powiedział. Myślę, że można to również odnieść do kapitalizmu.

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Nie 12:38, 30 Sie 2009    Temat postu:

Gra Ameryki
Dlaczego George Bush chciał, żeby gen. Jaruzelski został prezydentem? Think

Robert Walenciak
Jeżeli szukamy dat kluczy, znaczących polskie wydarzenia sprzed 20 lat, to na pewno do takich należeć będą lipcowe dni. 19 lipca, kiedy Wojciech Jaruzelski głosami Zgromadzenia Narodowego został wybrany na prezydenta wówczas jeszcze Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. A także 9-11 lipca - kiedy w Polsce przebywał prezydent Stanów Zjednoczonych George Bush (senior oczywiście).
Chyba dopiero dziś, z perspektywy 20 lat, możemy docenić niezwykłość i znaczenie tej wizyty. Zwróćmy uwagę - gdy Jarosław Kaczyński, jeszcze jako premier, jechał do Ameryki, za wielki sukces polskiej dyplomacji uznano, że ówczesny prezydent przyjął go na 15-minutową rozmowę. Gdy obecny prezydent wizytuje Europę, do Polski nie zagląda.
Tymczasem w upalne lato 1989 r. amerykański prezydent przyjechał do Warszawy

na prawie trzy dni.

Już to choćby świadczy o wadze, jaką do wydarzeń w Polsce przykładano w Waszyngtonie. I dodajmy do tego dwa elementy mające znaczenie symbolu.
Po pierwsze, Bush przyjechał do Polski w trakcie wielkiej zmiany. Był już wybrany parlament, ale wciąż toczyła się batalia o to, kto będzie prezydentem i kto będzie premierem. To nie było jasne - bo główny kandydat, Wojciech Jaruzelski, po tym, jak Lech Wałęsa zaczął lansować na stanowisko prezydenta Czesława Kiszczaka, wycofał swą kandydaturę. W Polsce istniał polityczny pat, nie wiadomo było, czy polskie przemiany nie zostaną wysadzone w powietrze. A, przypomnijmy, Polska była wówczas wciąż jeszcze członkiem RWPG i Układu Warszawskiego. W Legnicy stacjonowały radzieckie czołgi. Przyjazd Busha do kraju, który był jeszcze częścią radzieckiej strefy wpływów, był więc jak postawienie nogi na zdobytym terytorium. Tym bardziej że amerykański prezydent przyjechał z konkretnym planem politycznym.
To drugi symboliczny element - Bush przyjechał, by namawiać Jaruzelskiego, by ten zgodził się kandydować na prezydenta. W swoich pamiętnikach Bush tak opisuje to spotkanie: "Po przybyciu do Belwederu to, co miało być dziesięciominutowym spotkaniem przy kawie, przekształciło się w dwugodzinną dyskusję. Jaruzelski mówił o swojej niechęci kandydowania na fotel prezydenta i pragnieniu uniknięcia wewnętrznych konfliktów tak Polsce niepotrzebnych... Powiedziałem, że jego odmowa kandydowania może mimo woli doprowadzić do groźnego w skutkach braku stabilności, i nalegałem, aby

przemyślał ponownie swoją decyzję.

Zakrawało to na ironię, że amerykański prezydent usiłuje nakłonić przywódcę komunistycznego do ubiegania się o urząd polityczny. Byłem jednak przekonany, że doświadczenie, jakie posiadał Jaruzelski, stanowiło najlepszą nadzieję na sprawne przeprowadzenie zmian okresu przejściowego w Polsce".
Potem, wieczorem, miała miejsce uroczysta kolacja w Hotelu Europejskim. I znów, w gronie kilkudziesięciu osób, amerykański prezydent otwarcie i głośno namawiał Jaruzelskiego do kandydowania.
W tym samym czasie do poparcia Jaruzelskiego namawiał posłów OKP ambasador USA... Dlaczego?
Amerykanie ujawnili część depesz, które wówczas kierowała amerykańska ambasada w Polsce do Waszyngtonu, niedawno ukazała się na ten temat publikacja książkowa. Ale akurat okres z czasów wizyty Busha w Warszawie wciąż jest tajny. Możemy się domyślać, że nieprzypadkowo.
Ale chyba możemy dość łatwo zrekonstruować myślenie Amerykanów. Czerwiec-lipiec 1989 r. to był jeszcze czas imperium radzieckiego. A zmiany w Polsce oznaczały ewidentny w tym imperium wyłom. Wcześniej, gdy istniało podobne zagrożenie, w roku 1956 na Węgrzech czy w 1968 r. w Czechosłowacji, wyłom zasypywały radzieckie czołgi. Jaka była gwarancja, że historia się nie powtórzy?
Wiadomo było, że zmianie sprzyja przywódca ZSRR Michaił Gorbaczow. Ale też było wiadomo, że jego pozycja w systemie władzy w ZSRR jest chwiejna. Że twardogłowi w każdej chwili mogą go odsunąć. Ta obawa została zresztą kilkanaście miesięcy później potwierdzona, kiedy Gorbaczow został obalony przez pucz Janajewa. I mimo że wrócił cały do Moskwy, musiał oddać władzę Borysowi Jelcynowi...
Tak więc cały proces transformacji imperium zależał w wielkim stopniu od wydarzeń w Polsce. Od tego, czy będą odbywać się płynnie, spokojnie, tak by nie dać pretekstu "obrońcom socjalizmu". Jeden z nich, Nicolae Ceausescu, wzywał przecież do interwencji w Polsce.
W tej przemianie kluczowym elementem był Jaruzelski. Jego obecność na czele państwa wytrącała twardogłowym w Moskwie oręż z ręki,

osłaniała Gorbaczowa.

To było istotne, bo w roku 1991 dawnego Związku Radzieckiego reanimować już nie było można. W roku 1989 - zapewne było to jeszcze możliwe.
W kraju natomiast, co też jest istotne, Jaruzelski gwarantował, że resorty siłowe, MON i MSW, będą po stronie zmian. A przynajmniej - nie będą przeciw. To on prowadził wtedy przez Morze Czerwone. Latem 1989 r. klucz zmian, nie tylko w Polsce, ale i na obszarze całego imperium, spoczywał w rękach Jaruzelskiego. To było jego pięć minut i o tym doskonale wiedział Bush.
A czy o tym wiedział generał? W książce "Rok 1989. Geremek opowiada, Żakowski pyta", napisanej w roku 1990, Bronisław Geremek opowiada o spotkaniu gen. Jaruzelskiego z klubem OKP, na dwa dni przed głosowaniem. Padło wtedy zdanie - relacjonuje Geremek - które "oddawało prawdziwy stan świadomości Jaruzelskiego: »Proszę pamiętać, że tylko generał de Gaulle mógł wyprowadzić Francję z Algierii«. To było wielkie zdanie, bo ono znaczyło, że tylko generał Jaruzelski może wyprowadzić PZPR z peerelu".

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Wto 20:55, 14 Lut 2012    Temat postu:

Tajna korespondencja Thatcher: "Przygotowania do interwencji militarnej ZSRR w Polsce zostały zakończone"

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Pią 21:15, 23 Lis 2012    Temat postu:

W cztery oczy

[link widoczny dla zalogowanych]

Amerykanin polskiego pochodzenia, Tad Szulc, w książce „Papież Jan Paweł II. Biografia” pisze, że pomiędzy papieżem a generałem „niezwykle szybko nawiązała się nić sympatii i zaufania. Papież wyczuł, że Generał jest Człowiekiem bardzo uczuciowym, reprezentującym wysoki poziom moralny. Gdy podczas spotkania z polskimi biskupami w Watykanie pod koniec lat osiemdziesiątych jeden z gości uczynił krytyczną uwagę pod adresem Jaruzelskiego, Papież natychmiast mu przerwał: »Proszę nie mówić w mojej obecności niczego złego o Generale. Dźwiga na swych barkach ogromny wór kamieni«”. Chciałoby się zapytać – czy w tym „worze kamieni” papież dostrzegał tylko grzechy własne generała czy coś więcej? Papież nigdy ani nigdzie generała nie potępił. Po raz kolejny „IPN-owska prawda” nie znajduje potwierdzenia w faktach?


Gabriel Zmarzliński

Słowa papieża Jana Pawła II o historycznej wizycie obiegły cały świat, powtarzane w setkach nagłówków i w treściach doniesień prasowych. Stanowią najkrótszą, a zarazem najbardziej miarodajną ocenę pierwszej wizyty gen. Wojciecha Jaruzelskiego w Watykanie, a trzeciego w kolejności spotkania obu Polaków (dwa pierwsze odbyły się 16 czerwca 1983 r. w Belwederze i sześć dni później na Wawelu). Generał przyjechał z delegacją do Watykanu we wtorek 13 stycznia 1987 r., krótko przed godz. 11. Dostojnych gości powitał prefekt Domu Papieskiego,
bp Dino Monduzzi, przedstawiając osobistości watykańskie. Przy drzwiach biblioteki gen. Jaruzelski powitał papieża słowami: „Serdecznie pozdrawiam Waszą Świątobliwość”, a ten odpowiedział: „Serdecznie witam” i zaprosił na pierwszą część wizyty – rozmowę w cztery oczy. Podczas niej m.in. w kontekście zjednoczenia Niemiec kolejny raz oceniono stan bezpieczeństwa europejskiego i kwestię zachodniej granicy Polski. W trakcie omawiania narodowych uwarunkowań porozumienia i zrozumienia pojawił się „zaczyn myśli” o Okrągłym Stole, mający związek z ideą głasnosti i pierestrojki. Tu papież powiedział: „Opatrzność dała nam Gorbaczowa”. Nawiasem mówiąc, na przełomie lat 80. i 90. papież kilka razy spotkał się z Michaiłem Gorbaczowem. W trakcie jednego z takich spotkań Jan Paweł II stwierdził, że stan wojenny był konieczny (miał ku temu podstawy, wynikające z korespondencji z generałem, osobistej oceny różnych źródeł wiedzy o naszej sytuacji społeczno-gospodarczej i militarnej, nie wykluczając danych pochodzenia wywiadowczego). Ocena ta – co oczywiste – dotarła do generała i była znana najbliższym współpracownikom. Fakt ten przypomina Michaił Gorbaczow podczas rozmowy – filmu „Michaił Gorbaczow – Człowiek, który zmienił świat”, wyemitowanego w grudniu minionego roku. Jeden z hierarchów kościelnych podał to w wątpliwość, opierając się na pamięci osób przygotowujących papieskie spotkania.

Wymiana upominków

Drugą część wizyty rozpoczął generał, przedstawiając córkę Monikę, do której papież powiedział: „A, polonistka, ja też byłem polonistą”, oraz towarzyszące osoby: Józefa Czyrka – przewodniczącego sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, Mariana Orzechowskiego – ministra spraw zagranicznych, Zbigniewa Szałajdę – wiceprezesa Rady Ministrów, Witolda Lipskiego – członka Rady Państwa, prof. Aleksandra Krawczuka – ministra kultury i sztuki, prof. Adama Łopatkę – kierownika Urzędu ds. Wyznań, Jerzego Kuberskiego – ministra pełnomocnego, kierownika Zespołu ds. Stałych Kontaktów Roboczych między Rządem PRL a Stolicą Apostolską. Uśmiechnięty papież serdecznie przywitał się ze wszystkimi, rozmawiał i wręczył różańce. Generał, prowadząc papieża do sztalugi, poprosił o przyjęcie obrazu. Wpatrując się w pejzaż, papież rozpoznaje uliczkę i dom, w którym się urodził, oraz fragment kościoła. „Malarz nieco wyidealizował obraz Wadowic”, oświadczył. Drugi upominek generała to album płyt z ostatniego konkursu im. Fryderyka Chopina. Papież, serdecznie dziękując, wręczył generałowi dwa albumy kolorowych zdjęć odnowionych fresków z Kaplicy Sykstyńskiej, żartobliwie zauważając, że „Michał Anioł nie był Japończykiem” (ich konserwacji dokonywali specjaliści z Japonii). „I proszę jeszcze o przyjęcie tych medali”, dodał. Wszyscy otrzymali tryptyk medali pontyfikatu w złocie, srebrze i brązie. W Sali Konsystorskiej papież przywitał się z pozostałymi uczestnikami wizyty i krótko przemówił: „Pozdrawiam wszystkich tu obecnych rodaków, towarzyszących panu generałowi Jaruzelskiemu w tej niewątpliwie historycznej wizycie. Dziękuję za obecność i ponieważ znajdujemy się jeszcze na początku nowego roku, chcę życzyć wszystkiego dobrego, jak to się mówi gdzieniegdzie w Polsce, do siego roku. I wszystkim, a w szczególności oczywiście przewodniczącemu Rady Państwa, panu generałowi, życzę tego, aby ta wizyta wydała tak bardzo upragnione owoce dla Polski i dla Europy”. Po czym nastąpił czas wzajemnych serdecznych podziękowań i pożegnań.
Generał z najbliższymi współpracownikami udał się na 40-minutowe spotkanie z sekretarzem stanu Stolicy Apostolskiej, kard. Agostinem Casarolim, po czym zwiedził z delegacją Muzea Watykańskie, Bazylikę oraz grób św. Piotra. Spotkał się z kard. Andrzejem Marią Deskurem, który wówczas był doradcą papieża, a w latach 60. czynił starania o ustanowienie polskich diecezji na ziemiach zachodnich. Tuż przed wyjazdem generał udzielił wywiadu francuskiemu dziennikarzowi polskiego pochodzenia: „Jestem zadowolony z każdego spotkania z Jego Świątobliwością. To spotkanie jest dla mnie szczególnie ważne, ponieważ dokonuje się w Watykanie, ponieważ następuje obecnie i przed wizytą Jego Świątobliwości w Polsce”. Na dodatkowe pytanie – czy generał znalazł zrozumienie u papieża dla podnoszonych spraw, zauważył, że wyrażenie takiej opinii należy do samego papieża: „Ja sądzę, że znalazłem Jego zrozumienie”. O trafności przekonania generała świadczy wizyta papieża w czerwcu i wiele faktów w następnych latach, aż do odejścia z urzędu prezydenta RP. Można tu wymienić wsparcie papieża i Kościoła dla procesu dochodzenia do Okrągłego Stołu i dla ostatecznego uregulowania kwestii zachodniej granicy Polski, osobiste zaangażowanie papieża na rzecz nawiązania stosunków dyplomatycznych między obydwoma państwami, wyboru generała na urząd prezydenta oraz niezwykle wymowne – tuż przed zmianą nazwy państwa – złożenie listów uwierzytelniających przez nuncjusza apostolskiego, abp. Józefa Kowalczyka. Osobną rangę miały spotkania papieża z generałem, gdy odszedł on z czynnego życia publicznego. W 1991 r. – podczas kolejnej pielgrzymki – papież zmienił jej harmonogram i spotkał się prywatnie z generałem, a dwa lata później na prywatnej audiencji w Watykanie. Szczególną wymowę miało spotkanie w Watykanie w listopadzie 2001 r., tj. w przededniu 20. rocznicy stanu wojennego. (Generał wspomina o tych spotkaniach w kilku książkach, ostatnio w wywiadzie dla Krzysztofa Tadeja w książce „Jan Paweł II. Wspomnienia o człowieku, który zmienił świat”).

Pozytywny sygnał

Wizytę w Republice Włoskiej i w Watykanie generał szeroko omówił na konferencji prasowej z udziałem ponad 200 dziennikarzy redakcji włoskich i zagranicznych. Odpowiadając na liczne pytania, m.in. stwierdził: „Oczekiwałem na tę wizytę z ogromnym zainteresowaniem. Z należną uwagą śledzimy aktywną, niestrudzoną działalność Jego Świątobliwości Jana Pawła II w obronie pokoju. My w Polsce, nie muszę tego w tym gronie szerzej uzasadniać, przywiązujemy wielką wagę do tej działalności papieża Polaka. Rozmowa, którą miałem z papieżem, wywarła na mnie głębokie wrażenie. Byliśmy w pełni zgodni co do konieczności inicjatyw ogólnoeuropejskich i wysiłków służących odprężeniu, służących pokojowi w Europie i na świecie... Moje spotkanie z Jego Świątobliwością Janem Pawłem II było kontynuacją dialogu, osobistego kontaktu zapoczątkowanego w 1983 r. W sumie uważam moją wizytę w Watykanie za niezmiernie ważną. Potwierdziłem – tym razem osobiście – przekazane uprzednio na piśmie zaproszenie Jego Świątobliwości do złożenia wizyty w Polsce. Spodziewamy się papieża w ojczystym kraju w czerwcu tego roku”.
O tej wizycie prasa pisała: „Jedno z najdłuższych spotkań papieża ze świeckim politykiem” (Reuters, Associated Press), „Najdłuższe, jak pamięć ludzka sięga, spotkanie papieża z przywódcą politycznym” („New York Times”), „Było to długie spotkanie, wręcz posiedzenie robocze, jeśli zauważyć, że Jaruzelski i papież nie potrzebowali tłumacza... Spotkanie jest pozytywnym sygnałem” („Corriere della Sera”), „Wczorajsze spotkanie otworzyło nową fazę w stosunkach między państwem a Kościołem, w której nastąpi rozszerzenie współpracy w interesie kraju” („L’ Unità”). Odczytany komunikat prasowy Stolicy Apostolskiej informował: „Zapowiedziana audiencja Ojca Świętego dla Generała Wojciecha Jaruzelskiego, Przewodniczącego Rady Państwa PRL, odbyła się w prywatnej bibliotece Papieża i trwała 70 minut. Rozmowa była poważna, otwarta, pogłębiona i pozwoliła na analizę problemów społeczeństwa polskiego, stosunków między Kościołem a rządem w Polsce i kwestii dotyczących pokoju międzynarodowego”.
Amerykanin polskiego pochodzenia, Tad Szulc, w książce „Papież Jan Paweł II. Biografia” pisze, że pomiędzy papieżem a generałem „niezwykle szybko nawiązała się nić sympatii i zaufania. Papież wyczuł, że Generał jest Człowiekiem bardzo uczuciowym, reprezentującym wysoki poziom moralny. Gdy podczas spotkania z polskimi biskupami w Watykanie pod koniec lat osiemdziesiątych jeden z gości uczynił krytyczną uwagę pod adresem Jaruzelskiego, Papież natychmiast mu przerwał: »Proszę nie mówić w mojej obecności niczego złego o Generale. Dźwiga na swych barkach ogromny wór kamieni«”. Chciałoby się zapytać – czy w tym „worze kamieni” papież dostrzegał tylko grzechy własne generała czy coś więcej? Papież nigdy ani nigdzie generała nie potępił. Widział go jako osobę prawdomówną, szczerą i uczciwą.
Widoczny kontrast

W styczniu minęła jeszcze jedna niezwykle wymowna i na swój sposób tajemnicza rocznica. Sześć lat temu media, m.in. telewizja włoska (rozmowa z bp. Tadeuszem Pieronkiem, „Świadectwa cudów” 1/15), uchyliły rąbka tajemnicy, donosząc, że generał zeznawał przed watykańską komisją zbierającą dowody świętości naszego wielkiego rodaka.

Jeśli nie dawano by wiary słowom generała, to Trybunał Rogatoryjny nie miał żadnego obowiązku pytać byłego I sekretarza KC PZPR, przewodniczącego Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, ostatniego prezydenta PRL i pierwszego RP o sytuacje, zdarzenia, przemyślenia, oceny, propozycje itp., mogące mieć znaczenie jako dowody świętości Jana Pawła II, a co gorsza – podważające je! Widoczny kontrast pomiędzy obelgami i oskarżeniami, pomówieniami i zarzutami, jakimi często raczony jest generał za swoje czyny i dokonania – szczególnie za stan wojenny – a postanowieniem tak poważnej komisji prowadzi do fundamentalnego wniosku: wiedząc o tym wszystkim, Kościół katolicki, Watykan postrzega generała jako człowieka prawdomównego, godnego zaufania, a przecież agnostyka (to, jak widać, nie jest przeszkodą). Tak też postrzega generała przeważająca część polskiego społeczeństwa.

Dlatego „IPN-owska prawda” o stanie wojennym nie zdominuje świadomej oceny ówczesnej sytuacji i ostateczności takiej decyzji (51% badanych wyraziło zrozumienie słuszności w 30-lecie jego wprowadzenia).


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Nie 22:19, 17 Lut 2013    Temat postu:

Fałszywe wnioski historyków IPN

Napisał(a): Czesław Bielejewski w wydaniu 50/2012.

[link widoczny dla zalogowanych]

Prymitywne jest myślenie, że gen. Jaruzelski wprowadził stan wojenny,
aby bronić swoich korzyści i przywilejów partii


Już od kilku lat historycy z IPN z uporem maniaka twierdzą, że gen. Wojciech Jaruzelski wprowadził stan wojenny, chociaż interwencja militarna państw Układu Warszawskiego nam nie zagrażała.
Złośliwe zarzuty pod adresem generała oparte są na „dowodach” pozbawionych jakiejkolwiek wartości. Kilku takich „dowodów”, wyjątkowo niedorzecznych i niemających żadnego związku z faktami, dostarczył m.in. dr Łukasz Kamiński, obecny prezes IPN. Po wszechstronnych „badaniach” naukowych ustalił on, że w Moskwie „nawet w warunkach »zaproszenia« ze strony najwyższych władz PRL (i oczywiście idącej za tym chęci współpracy) odrzucono możliwość zbrojnej interwencji, biorąc przy tym pod uwagę, że konsekwencją może być nawet odsunięcie od władzy partii komunistycznej! Tym samym doktryna Breżniewa została pogrzebana jeszcze za życia radzieckiego przywódcy” („Przed i po 13 grudnia”, t. 1, s. IX).
Czym była doktryna Breżniewa i czy rzeczywiście pogrzebano ją jeszcze za życia jej autora? Być może nie wszyscy o tym pamiętają – tzw. doktryna Breżniewa była zasadą polityki zagranicznej ZSRR, zgodnie z którą miał on prawo do interwencji zbrojnej, jeśli uznał, że zostały naruszone „podstawy ustroju socjalistycznego” w którymś z krajów bloku komunistycznego. Ogłoszono ją we wrześniu 1968 r., po wydarzeniach w Czechosłowacji.

SPOTKANIE W BRZEŚCIU

Trudno dociec, na czym dr Kamiński oparł tezę, że wspomniana doktryna została pogrzebana jeszcze za życia autora. Czy cokolwiek w latach 1980-1981 mogło świadczyć o tym, że radzieccy przywódcy ni stąd ni zowąd stracili zainteresowanie rozwojem wydarzeń w Polsce i pogodzili się z ewentualną utratą władzy przez PZPR? Nic na to nie wskazywało, przeciwnie – pouczenia, ostrzeżenia i inne formy nacisku, by bronić socjalizmu, stawały się coraz brutalniejsze. Świadczą o tym zapisy w radzieckich (!) dokumentach archiwalnych, m.in. relacja Andropowa ze spotkania z Kanią i Jaruzelskim w Brześciu (protokół posiedzenia Biura Politycznego KC KPZR z 9 kwietnia 1981 r.): „Oświadczyliśmy polskim towarzyszom: przeciwnik was atakuje i ma nad wami przewagę, a wy się wycofujecie, nie wykorzystując przy tym okazji (...). Jeśli chodzi o stan wojenny, to można było wprowadzić go już dawno (...). Projekt dokumentu o wprowadzeniu stanu wojennego za pomocą naszych towarzyszy został przygotowany i trzeba te dokumenty podpisać. Polscy towarzysze mówią: jakże możemy podpisywać te dokumenty, przecież to musi przejść przez Sejm itd. My mówimy, że to nie musi przechodzić przez Sejm (...), a teraz musicie osobiście – Kania i Jaruzelski – podpisać go, abyśmy wiedzieli, że zgadzacie się z tym dokumentem”.
Mimo wywieranej na nich presji polscy przywódcy dokumentu nie podpisali.
A oto wypowiedzi radzieckich prominentów na posiedzeniu politbiura KC KPZR 16 kwietnia 1981 r.:
• Konstantin Czernienko (faktyczny zastępca Breżniewa): „Udzieliliśmy towarzyszom z kierownictwa PZPR jasnych i wyraźnych pouczeń”;
• Dmitrij Ustinow (minister obrony): „Polscy przyjaciele otrzymali wyczerpujące wskazówki”.
Jak traktowano polskich przywódców, świadczą słowa użyte przez Leonida Breżniewa w rozmowie telefonicznej ze Stanisławem Kanią 30 marca 1981 r. (protokół posiedzenia politbiura KC KPZR z 2 kwietnia 1981 r.): „Was trzeba było nie tylko krytykować, ale wziąć do ręki pałę. Wówczas, być może, zrozumielibyście”.
Trudno w to uwierzyć, ale dr Kamiński uznał, że taki sposób traktowania polskich przywódców i zmuszanie ich do podpisania opracowanych w Moskwie dokumentów wprowadzenia stanu wojennego w Polsce to niezbite dowody na to, że doktryna o ograniczonej suwerenności państw obozu socjalistycznego była już wówczas nieaktualna. Nasz historyk straszliwie się ośmiesza, ponadto jest wyraźnie niedoinformowany – wspomnianą doktrynę oficjalnie odrzucił dopiero Michaił Gorbaczow (trzeci z kolei następca Breżniewa).
Dr Kamiński skomentował na swój sposób również fakt utrzymywania gotowości do sojuszniczych „ćwiczeń”, których plany opracowano w grudniu 1980 r. Jego zdaniem, utrzymywanie gotowości do ich przeprowadzenia aż do kwietnia 1982 r. uniemożliwiło użycie wojsk Układu Warszawskiego do interwencji militarnej w Polsce.
Niebotyczna bzdura. Gotowość do rzekomych ćwiczeń, których, ze względu na sprzeciw przywódców PRL, nie udało się zrealizować w grudniu 1980 r., utrzymywano jedynie po to, aby w przyszłości, gdy tylko Moskwa uzna to za konieczne, zapewnić natychmiastowe wkroczenie wojsk UW na terytorium Polski.
Jaki charakter miały wspomniane ćwiczenia i w jakim celu je przygotowano, świadczy notatka szefa Sztabu Głównego Narodowej Armii Ludowej NRD z 5 kwietnia 1982 r. o ich odwołaniu („Przed i po 13 grudnia”, t. 2, s. 553): „W związku z informacją Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych ZSRR zaprzestaje się z natychmiastowym skutkiem wszystkich działań, które w związku z rozwojem sytuacji w PRL zostały przygotowane i przeprowadzone w Zjednoczonych Siłach Zbrojnych”.
„Rozkaz Nr 118/80 ministra obrony narodowej o przygotowaniu wspólnych ćwiczeń przez Zjednoczone Siły Zbrojne z natychmiastowym skutkiem unieważnić”.

ODWOŁANE ĆWICZENIA

Treść notatki wskazuje jednoznacznie na to, że ćwiczeń nie przygotowano w celu podniesienia poziomu wyszkolenia wojsk, lecz „w związku z rozwojem sytuacji w PRL”. Gotowość do ćwiczeń odwołano nie po osiągnięciu celów szkoleniowych, lecz po wprowadzeniu stanu wojennego.
Niedorzeczne wnioski historyka IPN warto skonfrontować z treścią listu Leonida Breżniewa, skierowanego 21 listopada 1981 r. do gen. Jaruzelskiego („Przed i po 13 grudnia”, t. 2, s. 691): „Siły antysocjalistyczne nie tylko panoszą się w wielu dużych przedsiębiorstwach przemysłowych, lecz również nadal rozszerzają wpływy na coraz liczniejsze warstwy społeczne. Nie ma dnia, aby liderzy »Solidarności« kontrrewolucjoniści nie wygłaszali na różnych zgromadzeniach otwarcie podżegających przemówień wymierzonych przeciwko PZPR, socjalizmowi i rozpalających uczucia nacjonalistyczne. Bezpośrednim skutkiem tej wrogiej działalności jest niebezpieczny zwrot nastrojów antyradzieckich w Polsce.
Teraz jest absolutnie jasne, że bez zdecydowanej walki z przeciwnikiem klasowym nie można uratować socjalizmu w Polsce”.
Czy list radzieckiego przywódcy przekazany gen. Jaruzelskiemu w końcu listopada 1981 r., a więc niemal w przeddzień wprowadzenia stanu wojennego, świadczy o tym, że doktryna Breżniewa była już wówczas pogrzebana? Czy po otrzymaniu takiego listu generał mógł bez żadnych obaw przekazać 13 grudnia władzę przywódcom „Solidarności”?
Wbrew temu, co twierdzi IPN-owski historyk, Breżniew ani jednym zdaniem nie wyraża zgody na odsunięcie PZPR od władzy. Wprost przeciwnie – wzywa do bezwzględnej walki w celu uratowania socjalizmu. Czy Wojciech Jaruzelski mógł zlekceważyć kategoryczne żądanie Breżniewa?
Jakże prymitywny jest pogląd, że generał wprowadził stan wojenny tylko po to, aby bronić swoich korzyści i przywilejów partii rządzącej. Czy nam się to podoba czy nie, w owym czasie jedynym sposobem na uniknięcie interwencji militarnej UW była obrona socjalizmu.
Interwencja militarna byłaby zaś nieuchronna, gdyby PZPR straciła kontrolę nad wydarzeniami. Potwierdzają to ujawnione niedawno dokumenty wywiadu USA („Amerykański wywiad i konfrontacja w Polsce 1980-1981”, Rebis, Poznań 2011): „Chociaż ogromne koszty wojskowej interwencji skłoniłyby Rosjan do wyczerpania wszystkich alternatywnych rozwiązań, to nie zawahają się oni ponieść tych kosztów, gdyby zaistniała groźba upadku systemu socjalistycznego w Polsce”.
Wkroczenia wojsk radzieckich na terytorium PRL nie wykluczali przywódcy państw zachodnich. Oto opinia prezydenta Francji François Mitterranda („Die Zeit”, nr 20-23/1987): „Widziałem zawsze tylko dwie, a nie trzy możliwości: albo rząd polski przywróci porządek w kraju, albo uczyni to Związek Radziecki. Trzecią hipotezę, zakładającą, że doszłoby do zwycięstwa »Solidarności«, zawsze uważałem za czystą fikcję, w takim przypadku ruch zostałby zmieciony przez radzieckie oddziały”.

PLANY KULIKOWA

Możliwość interwencji wojsk UW przewidywał nawet przywódca ZSRR Leonid Breżniew. Na tajnym spotkaniu uczestników przewidywanej inwazji (Breżniew,
Husák, Honecker) w Moskwie 16 maja 1981 r. oświadczył, że sytuacja w Polsce jeszcze się pogorszyła: „Obecna sytuacja jest tak poważna, że musimy opracować szereg wariantów wyjścia z niej. Celowe jest opracowanie wspólnej analizy i niewykluczanie żadnej możliwości” (podkr. Cz.B.). „Towarzysz Wiktor Kulikow opracował odpowiednie plany (podkr. Cz.B.) dla kilku wariantów, które będą realizowane w sytuacji zagrożenia” („Przed i po 13 grudnia”, t. 2, s. 27).
Czy zacytowane oświadczenie Breżniewa może świadczyć o tym, że doktryna jego imienia była już wówczas pogrzebana?
O możliwości interwencji zbrojnej mówią też byli radzieccy prominenci wypowiadający się na temat kryzysu w PRL. Michaił Gorbaczow w wywiadzie dla tygodnika „Wprost” (39/2012): „Nie szykowaliśmy żadnej akcji. Ale życie jest tylko życiem i ludzie ludźmi. Są sytuacje nieprzewidywalne. Gdyby sprawy wyrwały się Polsce spod kontroli... Różnie mogło być” (podkr. Cz.B.).
Tak, tak! Różnie mogło być. Tylko analfabeta w dziedzinie sztuki wojennej, nie zważając na różne uwarunkowania, może stwierdzić, że inwazja wojsk UW była całkowicie wykluczona. Gen. Jaruzelski analfabetą w tej dziedzinie nie był i nie jest. Doskonale wiedział, że Moskwa nie będzie tolerować chaosu na zasadniczym kierunku strategicznym wschód-zachód, na tyłach półmilionowej Grupy Wojsk Radzieckich w NRD.
Generał miał także na uwadze rozwój wydarzeń w Czechosłowacji w 1968 r. Wiedział, że zagrożenie interwencją wojsk UW nie zaistniało dopiero w chwili lądowania radzieckich spadochroniarzy w Pradze, lecz znacznie wcześniej. Symptomy zagrożenia inwazją w czasie kryzysu w PRL były podobne. Tak jak kiedyś Aleksander Dubczek, również gen. Jaruzelski otrzymał list Breżniewa z ostatnim ostrzeżeniem (patrz wyżej). Szczególnie groźną wymowę miało jego końcowe zdanie: „Teraz jest absolutnie jasne, że bez zdecydowanej walki z przeciwnikiem klasowym nie można uratować socjalizmu w Polsce”.
Aleksander Dubczek nie znał doktryny Breżniewa i może dlatego zlekceważył przekazywane mu pouczenia i ostatnie (pisemne!) ostrzeżenie. Nie mógł tak postąpić Wojciech Jaruzelski, bo doktrynę ograniczonej suwerenności państw obozu socjalistycznego zdołał już poznać – od strony nie tylko „teoretycznej”, ale i praktycznej.
Obawiając się inwazji, generał podjął niezbędne działania, aby do niej nie dopuścić. W czasie licznych spotkań z członkami radzieckiego kierownictwa nieustannie zapewniał, że Polacy uporają się z trudną sytuacją w kraju własnymi siłami. Starał się przekonać rozmówców, że wprowadzenie wojsk UW spowoduje jedynie katastrofę. Jego opinię przedstawił na posiedzeniu politbiura KC KPZR 10 grudnia 1981 r. zastępca Breżniewa i przewodniczący komisji do spraw Polski Michaił Susłow: „Jednocześnie Polacy otwarcie oświadczają, że są przeciwni wprowadzeniu wojsk. Jeżeli wojska zostaną wprowadzone, to będzie oznaczało katastrofę”.

DZWONEK ALARMOWY

Uwzględniając deklaracje polskich przywódców, a także wymuszone na nich przygotowania do wprowadzenia stanu wojennego, Leonid Breżniew wstrzymywał się czasowo z podjęciem decyzji o wprowadzeniu wojsk, ale cierpliwość radzieckiego kierownictwa była już na wyczerpaniu. Zapisy w archiwalnych dokumentach politbiura nie wymagają komentarzy:
• Rusakow: „Z tego, co mówi Jaruzelski, najwyraźniej wynika, że wodzi nas za nos”;
• Ustinow: „Nieszczęście polega na tym, że polscy przywódcy nie przejawiają zdecydowania... Musimy być sami przygotowani” (podkr. Cz.B.).
Dziwić się trzeba, że dr Kamiński nie zwrócił uwagi na zacytowane wypowiedzi radzieckich prominentów, które zdecydowanie przeczą jego tezie o pogrzebie doktryny ograniczonej suwerenności państw socjalistycznych.
Mimo nieustannej presji ze strony Moskwy generał nie chciał wprowadzać stanu wojennego. Zwlekał, jak tylko mógł, wciąż licząc na to, że uda mu się porozumieć z opozycją bez uciekania się do użycia siły. Wiedział jednak, że przeciąganie struny jest nader niebezpieczne. Wykorzystując jakiś pretekst, Breżniew w każdej chwili mógł podjąć decyzję o rozpoczęciu operacji.
Dzwonkiem alarmowym była zapowiedź Krajowej Konferencji Delegatów „Solidarności” zorganizowania 17 grudnia 1981 r. wielosettysięcznych demonstracji w Warszawie i w innych miastach Polski. Miały się one rozpocząć o godz. 16 (o zmroku!). Nocne zamieszki z udziałem setek tysięcy osób byłyby nie do opanowania. Stanowiłyby doskonały pretekst („Sprawy wyrwały się Polsce spod kontroli”) do natychmiastowego wprowadzenia wojsk UW. Gen. Jaruzelski musiał temu zapobiec i dlatego kilka dni wcześniej wprowadził stan wojenny.
Niestety, Sąd Okręgowy w Warszawie rozpatrujący sprawę autorów stanu wojennego dał wiarę niedorzecznym ustaleniom i wnioskom dr. Łukasza Kamińskiego, który stwierdził, że interwencja militarna UW była całkowicie wykluczona, bo doktrynę Breżniewa już wówczas pogrzebano. Czysty nonsens. Wojska UW były w pełni przygotowane do wkroczenia na terytorium Polski. Utrzymując gotowość do rzekomych ćwiczeń, mogły bez zbędnej zwłoki przystąpić do zaplanowanej operacji po otrzymaniu ustalonego sygnału.
O gotowości do interwencji militarnej świadczy m.in. reakcja marszałka Kulikowa na otrzymaną 10 grudnia 1981 r. informację o tym, że nie przewiduje się wprowadzenia wojsk UW do Polski („Przed i po 13 grudnia”, t. 2, s. 399): „To dla nas straszna nowina!! Przez półtora roku paplanina o wprowadzeniu wojsk – wszystko odpadło”.
Zdenerwowanie marszałka jest w pełni zrozumiałe. Włożył tyle wysiłku w przygotowanie niezbędnych planów (Breżniew powiedział, że nawet kilku wariantów), z niecierpliwością oczekiwał na sygnał rozpoczęcia operacji, a tu taka przykra niespodzianka.
Bzdurą jest twierdzenie, że stan wyższej konieczności mógłby zaistnieć dopiero w chwili lądowania dywizji powietrznodesantowej gen. Aczałowa w Warszawie. Wstrzymywanie się z ogłoszeniem stanu wojennego aż do tego momentu byłoby niewybaczalnym błędem, a nawet zbrodnią. Stan wojenny ogłosiłby wówczas nie gen. Jaruzelski, lecz marszałek Związku Radzieckiego Leonid Breżniew. Katastrofa wisiała w powietrzu. Jednostki WP nie były – tak jak czechosłowackie – zamknięte w koszarach. Wyszły z garnizonów, zabierając oprócz czołgów także armaty i haubice.

Nieprawomocny wyrok w sprawie autorów stanu wojennego Sąd Okręgowy w Warszawie wydał w styczniu 2012 r., ale do tej pory (mija już prawie rok) nie zdołał sporządzić pisemnego uzasadnienia. Termin jest ciągle przesuwany. Nic w tym dziwnego, trudno uzasadnić twierdzenie, że inwazja wojsk UW nam nie zagrażała, powołując się na rzekomy pogrzeb doktryny Breżniewa, dokonany przez prezesa IPN, dr. Łukasza Kamińskiego.

Autor jest pułkownikiem w stanie spoczynku, byłym szefem oddziału Sztabu Generalnego WP


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Sob 9:29, 13 Kwi 2013    Temat postu:

Thatcher "pod wielkim wrażeniem odwagi i patriotyzmu" Jaruzelskiego

[link widoczny dla zalogowanych]


Margaret Thatcher, zmarła niedawno była brytyjska premier, w rozmowach z Michaiłem Gorbaczowem w 1989 roku mówiła, że jest pod wrażeniem "odwagi i patriotyzmu" gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Żelazna Dama określała Jaruzelskiego mianem ważnego i uczciwego polityka, który robi dla swojego kraju wszystko, co może. Dokumenty ze spotkań premier Thatcher i sekretarza Gorbaczowa z lat 80. XX wieku opublikował Uniwersytet George’a Waszyngtona.

Prezentowane publicznie przez Narodowe Archiwum Bezpieczeństwa dokumenty ze spotkań Margaret Thatcher z Michaiłem Gorbaczowem stanowią dowód na bardzo ścisłą współpracę obydwu przywódców w końcu lat 80.



Brytyjska Żelazna Dama i inicjator pieriestrojki w ZSRR podczas dwustronnych spotkań szczerze rozmawiali o sposobach zakończenia zimnej wojny między Zachodem a Moskwą i resztą bloku sowieckiego. Thatcher zachęcała Gorbaczowa do reform, ale była świadoma, jak wielkie trudności czekają sowieckiego przywódcę w procesie przemian gospodarczych w skostniałym Związku Radzieckim.

Z dokumentów wynika, że na kilka tygodni przed upadkiem Muru Berlińskiego brytyjska premier przekonywała radzieckiego przywódcę, że Zachód nie będzie dążył do zjednoczenia Niemiec. Co ciekawe, Thatcher nie miała do końca racji, mówiąc te słowa. Zjednoczenie Niemiec uzyskało poparcie Stanów Zjednoczonych, Francja po pewnym wahaniu pogodziła się z połączeniem RFN z NRD, a jedynie Londyn próbował zapobiec odbudowie jednego państwa niemieckiego.

Brytyjska premier i radziecki przywódca zdecydowanie różnili się w spojrzeniu na broń nuklearną: Gorbaczow gotów był ją zlikwidować wespół z USA, a Thatcher kategorycznie była temu przeciwna, widząc w broni jądrowej gwarancję stabilności i pokoju w Europie i na świecie.



"Pod wielkim wrażeniem odwagi Jaruzelskiego"

W rozmowach z Gorbaczowem poruszano także sytuację w Polsce, Czechosłowacji czy na Węgrzech. Margaret Thatcher wiosną 1989 r., w dzień po podpisaniu porozumień Okrągłego Stołu w Polsce w rozmowie z radzieckim przywódcą bardzo pozytywnie wyrażała się o generale Wojciechu Jaruzelskim, chwaląc go za wspieranie reform demokratycznych:

Londyn, 6 kwietnia 1989r.

Thatcher do Gorbaczowa: "… Najbardziej interesujące rzeczy dzieją się w Polsce. Spotkałam się z Wojciechem Jaruzelskim. Jest znaczącym i uczciwym politykiem, który robi wszystko dla swojego kraju w tym bardzo trudnym momencie rozwoju. Spotkałam się z przywódcami Solidarności i wielokrotnie radziłam im aby dążyli do dialogu z rządem i nie ograniczali się do konfrontacji…"

W niecałe dwa tygodnie po powstaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego, pierwszego niekomunistycznego gabinetu w Polsce, brytyjska premier na spotkaniu w Moskwie mówiła o patriotyzmie generała Jaruzelskiego.


Podkreślała, że rozumie, iż Moskwa nie będzie wtrącać się w zmiany w Polsce czy innych krajach obozu radzieckiego pod warunkiem zachowania Układu Warszawskiego – sojuszu wojskowego ZSRR z krajami "socjalistycznymi".

Moskwa, 23 września 1989 r.

Thatcher do Gorbaczowa: "… Byłam pod wielkim wrażeniem odwagi i patriotyzmu generała Jaruzelskiego w Polsce. Rozumiem pańskie stanowisko tak: opowiada się pan za tym, aby każdy kraj wybierał własną drogę rozwoju tak długo jak nienaruszony pozostanie Układ Warszawski. Doskonale rozumiem to stanowisko…"

Warto podkreślić, że kilka lat wcześniej Thatcher zdecydowanie potępiała ekipę Wojciecha Jaruzelskiego za wprowadzenie stanu wojennego. Wielokrotnie domagała się przywrócenia legalnej Solidarności.


Autor: Jacek Stawiski\mtom /Źródło: tvn24.pl


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Czw 21:33, 29 Maj 2014    Temat postu:

Wśród tego całego wrzasku" bogoojczyźnianych kombatantów" po śmierci Generała Wojciecha Jaruzelskiego warto przypomnieć ciekawą publikację z Tygodnika "Przegląd" z 2012 r.


Papież i generał

Napisał Tadeusz Zakrzewski w wydaniu 50/2012.


Karol Wojtyła i Wojciech Jaruzelski... dwaj wielcy Polacy, którzy spinają wspólną klamrą wydarzenia opisane w tej książce.
Pierwszy – wyniesiony na ołtarze, drugi – posadzony na ławie oskarżonych w charakterze pospolitego przestępcy. A równocześnie świadek w procesie beatyfikacyjnym Jana Pawła II.


Rozmawiali ze sobą aż osiem razy, przez wiele godzin, nawet wtedy gdy Jaruzelski nie pełnił już żadnych funkcji. Kiedy jeden z polskich biskupów zaczął krytykować Jaruzelskiego, papież nie pozwolił mu dokończyć. – W mojej obecności proszę nie mówić o panu generale nic złego.

Ojciec Święty rozumiał, że Jaruzelski, choć związany i uzależniony od Moskwy, jest Polakiem z krwi i kości, a ponadto jest człowiekiem uczciwym, reprezentuje wysoki poziom moralny, posiada ogromną wiedzę, doświadczenie. Fragmenty książki Tadeusza Zakrzewskiego „Papież Polak. Wspomnienia reportera”, Książka i Wiedza, Warszawa 2012.

Rozmawiali ze sobą aż osiem razy, przez wiele godzin, nawet wtedy, gdy Jaruzelski nie pełnił już żadnych funkcji

Karol Wojtyła i Wojciech Jaruzelski... dwaj wielcy Polacy, którzy spinają wspólną klamrą wydarzenia opisane w tej książce. Pierwszy – wyniesiony na ołtarze, drugi – posadzony na ławie oskarżonych w charakterze pospolitego przestępcy. A równocześnie świadek w procesie beatyfikacyjnym Jana Pawła II.

Najwyższy czas na refleksje, na poszukanie odpowiedzi na kilka pytań:

• Jak to możliwe, że szef Watykanu aż ośmiokrotnie wyrażał gotowość spotkań ze „zbrodniarzem komunistycznym”, „satrapą”, „pachołkiem Moskwy”?
• O czym ci dwaj „wrogowie” rozmawiali podczas długich spotkań, które w sumie trwały wiele, wiele godzin?
• Dlaczego „taki satrapa” był jednym z nielicznych Polaków bez sutanny, którzy wystąpili w procesie beatyfikacyjnym?
• Co skłaniało papieża do spotkań z generałem, kiedy ten był już w stanie spoczynku, nie pełnił żadnych funkcji, żył z boku polityki?
• Czemu Jan Paweł II bronił publicznie znienawidzonego autora stanu wojennego?
Swój pozytywny stosunek do Jaruzelskiego papież manifestował nieraz. W schyłkowym okresie PRL, podczas spotkania z polskimi biskupami w Watykanie, kiedy jeden z nich zaczął krytykować „pachołka Moskwy”, papież nie pozwolił mu dokończyć.
– W mojej obecności proszę nie mówić o panu generale nic złego. On dźwiga na swoich plecach ogromny wór kamieni – skomentował.
W roku 1991, w czasie czwartej pielgrzymki do Polski, kiedy Wałęsa był prezydentem, papież złamał harmonogram wizyty i spotkał się z Jaruzelskim prywatnie. Kilka dni później zażądał, aby generała – jako byłego prezydenta III RP – zaprosić na uroczyste obrady Sejmu w roli honorowego gościa. Wtedy... nawet najbardziej dotknięci nienawiścią trzymali język za zębami.

Różne drogi,
jedno pokolenie

Kardynał Andrzej Maria Deskur, jeszcze do niedawna najstarszy lokator Watykanu, tak ocenił wzajemne relacje papieża i generała:
– Ojciec Święty rozumiał doskonale, że Jaruzelski, choć związany i uzależniony od Moskwy, jest Polakiem z krwi i kości, jego dziadek powstaniec zginął na Syberii, jego ojciec także dokończył tam żywota, sam doświadczył syberyjskich mrozów, a ponadto jest człowiekiem uczciwym, reprezentuje wysoki poziom moralny, posiada ogromną wiedzę, doświadczenie, a papież lubił z takimi dyskutować.
Wiesław Górnicki, doskonały dziennikarz, bliski współpracownik generała, napisał w swojej książce „Teraz już można”, że papież i Jaruzelski to byli dwaj Polacy „[...] z jednego pokolenia o podobnych życiorysach (kiedy Wojtyła pracował w podkrakowskich kamieniołomach, Jaruzelski rąbał cedry w górach Ałtaju)”.
Wojciech Jaruzelski nie jest postacią tuzinkową ani jednowymiarową. Na pewno jest postacią tragiczną, której nie da się wrzucić do „czarnej dziury”, jak tego chcą ludzie zaślepieni nienawiścią, żądni odwetu, chcący pozbawić go czci i honoru.
To przed nimi generał się broni. W sądzie i poza budynkiem wymiaru sprawiedliwości. Pisze, replikuje, protestuje, polemizuje, prostuje... Walczy jak żołnierz na froncie o swoje dobre imię. Jeszcze niedawno chodził wyprostowany jak struna. Ostatnio podupadł dotknięty ciężką chorobą. Stawia kroki drobniejsze, podpiera się laską. I krąży z tą laską między sądem, szpitalem, domem i biurem prezydenta. Jest aktywniejszy, niż powinien. Czy potwory dopadną go za jego życia?
Ma rację Jan Karski – słynny kurier z czasów II wojny światowej, że historia oceni generała wysoko i sprawiedliwiej niż współcześni.

Syberia i Monte Cassino

Osiem spotkań. Wiele godzin spędzonych sam na sam.
– O czym dyskutowaliście? – zapytałem generała.
– Zacznę od refleksji ogólniejszej. Otóż papieża oglądały miliony ludzi na całym świecie. I wszyscy pamiętamy, jak pięknie przemawiał. Natomiast tylko niewielu miało okazję doświadczyć, jak pięknie słuchał, z jaką uwagą, cierpliwością. Nigdy nie przerywał. To rzadkość.
– Co papieża interesowało?
– Na przykład warunki życia Polaków na Syberii. Albo szczegóły tworzenia armii Andersa i Berlinga. Pytał, czy Sybiracy mieli wybór. Wyjaśniłem, że wszystkim rządził przypadek, że gdybym ja dotarł wcześniej do miejsca formowania armii, to też pomaszerowałbym do Iraku. Wyjątkowo długo mówiliśmy o Monte Cassino. Karol Wojtyła uważał, że zdobycie tego wzgórza jest największym sukcesem polskiej armii walczącej na zachodzie. Znał dużo szczegółów, pod Monte Cassino walczył jego przyjaciel z lat dzieciństwa i młodości Jerzy Kluger, który po zakończeniu wojny nie wrócił do kraju, zamieszkał na stałe w Rzymie i tam niedawno zmarł.
Papież ubolewał nad niehonorowym potraktowaniem polskiej armii walczącej u boku zachodnich aliantów. Wspominał swój pobyt na cmentarzu pod Monte Cassino. Nawet zacytował napis wyryty na cmentarnej płycie:
Za wolność naszą i waszą,
My żołnierze polscy
Oddaliśmy dusze – Bogu,
Ciało ziemi włoskiej,
A serca Polsce.
Mówił, że tylu ich zginęło w tych walkach o klasztor, tymczasem Polaków nie zaproszono do udziału w defiladzie zwycięstwa w Rzymie. A przecież to Polacy otworzyli Amerykanom drogę do Wiecznego Miasta – rozpamiętywał. Znał opinię generała Clarka, który „nie życzył sobie oglądać w defiladzie żadnych Polaków ani straży pożarnych”. (...)
Narzekaliśmy obaj. Przypomniałem, bez satysfakcji, że naszych nie było także wśród defilujących w Londynie.


Że tylko Moskwa doceniła Polaków i na placu Czerwonym maszerowali w zwartym szyku.

Zderzając te fakty, naprawdę nie czułem zadowolenia i powiedziałem głośno, że polska krew ma jednakową wartość, gdziekolwiek została przelana. Dodałem jeszcze, że armia generała Andersa była traktowana instrumentalnie, że nawet Churchill, który nieraz komplementował jego żołnierzy, powiedział, że „kiedy Polacy odnoszą sukcesy, stają się hienami”, robiąc aluzję do sprawy Zaolzia.
Nie do końca zgodziłem się z papieżem, że Monte Cassino było wyłącznie polskim, wielkim zwycięstwem. Twierdziłem, że armia generała Andersa była udziałowcem w końcowym sukcesie. Prawda, w walkach o wzgórze zginęło blisko 3,9 tys. naszych żołnierzy, jednak wcześ-
niej pozycje niemieckie atakowali Amerykanie, których poległo ponad 4 tys., potem Anglicy i Hindusi z podobnymi stratami, atakowali także Francuzi i Nowozelandczycy.
II Korpus Polski zaatakował klasztor od czoła, po dwóch dywanowych nalotach w sile 500 bombowców każdy. Z okrążenia szli na górę Anglicy. Kiedy Niemcy opuścili budynki, nasi byli oddaleni od szczytu o 1500 metrów, Brytyjczycy byli o 300 metrów bliżej. Ale honorowo wstrzymali się z zajęciem wzgórza, uznając, że to polski kierunek uderzenia i Polakom należy się zaszczyt zatknięcia biało-czerwonej flagi.
Dodałem, że tak opisał te wydarzenia Melchior Wańkowicz, uczestnik tych walk. Przypomniałem papieżowi słowa amerykańskiego generała Alexandra, który publicznie stwierdził, że gdyby mu dano do wyboru wszystkich żołnierzy świata – wybrałby Polaków. Ale fakt, że zachwyty nad nami szybko ostygły. (...)

Polska i przemiany „Solidarności”

– Był pan świadkiem w procesie beatyfikacyjnym. Jakie padały pytania?
– Tego powiedzieć nie mogę.
– Podpisał pan jakieś zobowiązanie o zachowaniu tajemnicy?
– Nie. Nie podpisywałem, nie przysięgałem, jest to umowa czysto dżentelmeńska.
– Często dyskutowaliście z papieżem o sytuacji w kraju?
Papież żywo interesował się przebiegiem transformacji i prosił o opinię na ten temat. Wyrażał niepokój, że nie wszystko zmierza w dobrym kierunku, bo przybywa biedy. Nie akceptował narastającego rozwarstwienia społecznego. Podczas naszego pierwszego prywatnego spotkania, kiedy już nie byłem urzędującym prezydentem, zapytał, jak z perspektywy czasu postrzegam dzisiejszą „Solidarność”. Odpowiedziałem, jak najszczerzej, że między „Solidarnością” pierwszą a obecną jest różnica, którą można mierzyć latami świetlnymi. Rządzący podpierają się tamtym wielkim ruchem społecznym, a równocześnie zrezygnowali ze słynnych 21 postulatów, stanowiących dla ludzi nadzieję na lepsze życie. Przypomniałem przy okazji, że dawni „patrioci” dbają teraz głównie o swoje kieszenie, a 75 tys. tamtych bojowników o sprawiedliwą Polskę wyceniło swoje zasługi w złotówkach, pobrało gratyfikacje, wyciągnęło z państwowej kasy blisko 2 mld zł.

Jak zareagował papież?
– Kiwał głową z niedowierzaniem. Stwierdziłem jeszcze, że najsmutniejszą puentą transformacji ustrojowej dokonywanej rękami byłych działaczy „Solidarności” jest to, iż ani w Gdańsku, ani w Szczecinie nie ma już potężnych stoczni, w których ten ruch powstawał. Nie ma „Ursusa”, marnieje FSO i wiele innych zakładów – filarów NSZZ „Solidarność”. Te nieistniejące kolosy są zapewne wyrzutem sumienia kolejnych rządzących ekip. Ocenę „Solidarności” spuentowałem zdaniem, że związek, który w roku 1981 liczył 10 mln członków, dziś nie spełnia wymogów reprezentatywności, skupia ledwie 6% ludzi pracy, a ustawa o związkach zawodowych głosi, że reprezentatywna jest tylko taka organizacja związkowa, która zrzesza 10% zatrudnionych.

Podczas mojego pobytu w Rzymie na promocji książki „Pod prąd” znowu miałem zaszczyt rozmawiać z Janem Pawłem II. I kolejny raz wałkowaliśmy temat stanu wojennego, który niezmiennie ciążył mi na sercu. Powiedziałem wtedy zupełnie serio, że do 13 grudnia mogło nie dojść, gdyby żył prymas Wyszyński, a papież był w pełni sił, tymczasem po zamachu dochodził do siebie. Bo tylko ci dwaj wielcy Polacy byli w stanie zdyscyplinować Wałęsę i najbardziej radykalną grupę działaczy, aby usiedli z nami przy wspólnym stole i rozmawiali, zamiast podgrzewać nastroje.
Papież słusznie zauważył, że jeśli się coś nie wydarzyło, nie można snuć stuprocentowych hipotez.
– Czym szczególnie ujął pana Karol Wojtyła?
– Wrażliwością. Wrażliwością na ludzkie krzywdy i ludzką niedolę. Podróżując po świecie, zobaczył tej biedy niemało. Ta wrażliwość była zgodna ze społeczną nauką Kościoła. Ideały socjalizmu, te niewypaczone, niewiele od tej nauki odbiegają.
– Wszystkie rozmowy generała z papieżem mają wspólną cechę – twierdzi Józef Czyrek. – Otóż w Biurze Politycznym obowiązywał zwyczaj, że jego członkowie dzielili się z innymi wrażeniami ze spotkań z ważnymi osobistościami zagranicznymi. W przypadku Wojtyły tę zasadę Jaruzelski łamał systematycznie. Milczał jak grób. Czyżby tak się umówili?

Fragment książki Tadeusza Zakrzewskiego
Papież Polak. Wspomnienia reportera,
Książka i Wiedza, Warszawa 2012


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum ŚWIATOWID Strona Główna -> "Moja prawda, Twoja prawda i g.... prawda " :) Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin