Forum ŚWIATOWID Strona Główna ŚWIATOWID
czyli ... obserwator różnych stron życia
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Z łamów tygodnika "Przegląd"
Idź do strony 1, 2  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum ŚWIATOWID Strona Główna -> A co tam Panie ... w polityce???
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Śro 9:28, 10 Paź 2007    Temat postu: Z łamów tygodnika "Przegląd"

Jak mówią w Świeciu

W reportażu o symulacji przedwyborczej przeprowadzanej na targowisku miejskim w Świeciu ("Duży Format") jedna z postaci mówi: "Te wybory są tendencyjne. Liczą się następne". Każde wybory są tendencyjne, ponieważ w każdych wyborach każda partia chce zdobyć władzę lub maksymalnie się do niej zbliżyć. Anxious

Zastanawia natomiast przekonanie, że dopiero następne wybory będą bardziej wiarygodne. Co więcej, myśl o następnych, i to niezbyt dalekich, wyborach spotyka się nie tylko na targowisku w Świeciu, ale także w wypowiedziach niektórych polityków czy rozmowach analityków.
Formalnie nie ma żadnych powodów do takiego przewidywania i obecne wybory, mimo że do ostatniej chwili nie było wiadomo, czy w ogóle się odbędą, mogą całkiem legalnie zadecydować o czterech następnych latach naszego życia politycznego. Nie ma więc powodu, aby je lekceważyć, wręcz przeciwnie, bo cztery lata to szmat czasu! Jeśli jednak istnieje wątpliwość co do trwałości ich rezultatów, bierze się ona z kilku przesłanek. Pierwszą jest wątpliwość, czy w ich wyniku uda się komukolwiek zbudować trwały układ rządzący. Shame on you
Już dziś widać, że żadna z konkurujących partii nie może liczyć na stabilną większość, a więc nadal spodziewać się można korowodu sojuszy, koalicji i zerwań, co już przerabialiśmy niedawno. Drugą natomiast wątpliwością - wyczuwalną zarówno w Świeciu, jak i na salonach politycznych - jest uczucie, że wyborom tym towarzyszy zalew słów, za którymi kryje się niedosyt przemyśleń. Wygląda po prostu na to, że główne partie zaskoczone zostały przez te wybory w momencie, kiedy nie zdołały jeszcze dostatecznie wyklarować swoich zapatrywań, sztukując je teraz na gwałt, z czego się da. ...

, która nie przepuszcza nikomu. Brak wizji również powoduje tworzenie naprędce fałszywych alternatyw, czego przykładem była niedawna debata telewizyjna Aleksandra Kwaśniewskiego z Jarosławem Kaczyńskim. Spotkanie to, oczekiwane z ciekawością, zapowiedziano jako konfrontację III RP z IV RP, co brzmi nieźle, ale jest właśnie taką fałszywą alternatywą, nad której treścią warto by się zastanowić.

Otóż jedno w tym przeciwstawieniu jest pewne: III Rzeczpospolita była i jest dzieckiem Okrągłego Stołu, a więc najbardziej światłego, odważnego i dalekowzrocznego porozumienia politycznego zwalczających się obozów ustrojowych, na jakie Polska zdobyła się w XX w Anxious ., podczas gdy podstawą IV RP jest próba zburzenia tego porozumienia i zastąpienia go nowymi liniami okopów, dzielącymi ludzi i historię naszego kraju Brick wall . Polska Okrągłego Stołu miała być krajem współpracy i demokratycznej walki poglądów. Polska Kaczyńskich - którzy uczestniczyli zresztą przy Okrągłym Stole - ma być krajem odwetu, porachunków i nienawiści, a także państwem policyjnym, czego nowym wyrazem jest beztroskie przekazanie przez premiera akt osobowych ZUS, obejmujących 25 mln osób, ulubionej policji PiS, czyli CBA. Ale równocześnie z tego jasnego i klarownego podziału nie może i nie powinna wynikać głupia i bezkrytyczna apologia III Rzeczypospolitej jako krainy szczęśliwości i prawdy. III Rzeczpospolita, rozpoczęta aktem politycznej mądrości, naśladowanym później przez kraje naszych sąsiadów, popełniła szereg błędów, których nie zamierzam - także jako skromny posługacz przy Okrągłym Stole - adorować.

Głównym z nich była tzw. terapia szokowa w dziedzinie gospodarki, która miała trwać kilka miesięcy, a trwała kilka lat kosztem gigantycznego bezrobocia, obniżenia poziomu życia najbiedniejszych i spadku gospodarczego, z którego dopiero po latach zaczęliśmy się podnosić. Dziś o błędzie "terapii szokowej" mówią otwarcie najwięksi ekonomiści, Stiglitz, Sachs, który zalecał ją Polsce, a Naomi Klein napisała całą książkę, w której dowodzi, że we wszystkich krajach świata "terapia szokowa" była chwytem hiperkapitalizmu, aby wziąć za twarz świat pracy. Sad

Nie jest prawdą, że nikt w Polsce nie wiedział, co z tego wyniknie. Pisali o tym wyraźnie prof. Sadowski, prof. Kowalik, kilku innych, ale ich głosy puszczano mimo uszu.

Błędem III RP było wasalne ustawienie się wobec Stanów Zjednoczonych i wprawdzie III RP dobrnęła szczęśliwie do Unii Europejskiej, ale poprzedzała ją tam opinia, że oto zbliża się amerykański osioł trojański. Z tej opinii trzeba się będzie dopiero wyplątywać. tak

Błędem było pokorne padanie na kolana wobec klerykalizacji kraju Anxious , czego owoce zbieramy dzisiaj pełnymi garściami Sad , gdy grozi nam wręcz państwo wyznaniowe, dyrygowane przez o. Rydzyka. Liar

Błędem była tchórzliwa zgoda na zerwanie ciągłości narodowej historii, przedziwny cud natury, kiedy tysiące ludzi, także w podeszłym już wieku, urodziło się nagle jak jeden mąż na nowo w roku 1989, osłaniając swoje życiorysy, a nawet swoje osiągnięcia czarodziejskim płaszczem amnezji. Rolling Eyes

Dało to w rezultacie zerwanie ciągłości kulturalnej, kulturę koślawą i dziwaczną, stojącą dużo poniżej rzeczywistych możliwości uzdolnionego artystycznie społeczeństwa. Na tych wszystkich błędach III RP profituje dzisiaj PiS.

Czyni to w sposób perfidny, dorabiając do nich wymyślone przez siebie mitologie, spiski, układy, oligarchie, demagogię społeczną, chociaż wodzów PiS próżno by szukać wśród krytyków "terapii szokowej". A przede wszystkim stara się usunąć sprzed oczu wyborców podstawową różnicę pomiędzy założycielskim aktem Okrągłego Stołu a obecną "polityką historyczną", będącą w praktyce historyczną dintojrą.

Jeśli lewica chce wygrać te wybory kupa smiechu , dokładniej zaś ugrać w tych wyborach tyle, aby mieć coś do powiedzenia w przyszłym Sejmie, nie może ginąć za III Rzeczpospolitą. Anxious Anxious Anxious Przeciwnie, musi ją solidnie prześwietlić i nauczyć się na jej błędach, czego nie wolno robić w przyszłości. tak tak

Bo w polityce zawsze liczą się także następne wybory, jak słusznie mówią w Świeciu. d'oh! Think

KTT


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Wto 21:26, 06 Lis 2007    Temat postu:

Trąd w pałacu sprawiedliwości zdaniem prof. Zolla

Prokuratorom przetrącano kręgosłupy, mieliśmy do czynienia z naciskami i ręcznym sterowaniem
Ciśnienie było tak wielkie, że po wyborach, gdy zawór bezpieczeństwa osłabł, musiało dojść do eksplozji, co stało się w warszawskiej prokuraturze okręgowej, gdzie doszło do swoistego buntu.

– Prokuratorzy protestowali przeciw naciskom, jakie wywierała na nich szefowa prokuratury okręgowej mianowana przez ministra. Może obsadzanie kierowniczych stanowisk własnymi ludźmi było przejawem troski o lepsze funkcjonowanie prokuratur?
– Nie chodziło o lepsze funkcjonowanie prokuratury, lecz o jej działania podejmowane z pobudek politycznych. Na stanowiskach kierowniczych zmieniono praktycznie wszystkich. W prokuraturze dochodziło do szybkich awansów prokuratorów wprawdzie początkujących – ale znajomych prokuratora generalnego. Dla mnie był to rodzaj korupcji. Dostawali sygnał – będziesz uległy, wtedy możesz liczyć na wyższą funkcję, zostaniesz np. szefem prokuratury rejonowej, będziesz zarabiać dwa razy więcej.

– Trąd w pałacu sprawiedliwości. Czy naprawdę groźny?
– Konsekwencje tych działań są wyjątkowo poważne. Spójność prokuratury została bardzo poważnie nadwerężona. Odbudowanie właściwych zależności i odpowiednich relacji będzie bardzo trudne. Wielu prokuratorom przetrącano kręgosłupy, mieliśmy do czynienia z naciskami, ręcznym sterowaniem.

– Czy Zbigniew Ziobro łamał prawo?
– Nie można wykluczyć, że doszło do nadużycia władzy. Ważna jest nie tylko litera, ale i duch prawa, sens przepisu. Prokuratorzy mają działać samodzielnie, ustawa o prokuraturze mówi, że są niezależni w swoich decyzjach. Tę regułę wielokrotnie łamano, prokuratorzy dostawali dyrektywę, że mają stosować areszt, żądać tylu i tylu lat – i musieli to robić, choćby akt oskarżenia rozsypywał się na sali sądowej. Prokurator generalny sam oceniał, co jest przestępstwem, a co nie jest. Akcja CBA i przejęcie dokumentów w szpitalu, w którym pracował dr Mirosław G., były zatem według Zbigniewa Ziobry, legalne i usprawiedliwione; propozycje składane Renacie Beger przez polityków PiS nie miały charakteru korupcyjnego. W sprawie linczu we Włodowej prokurator generalny polecił, by wobec sprawców nie stosowano aresztu tymczasowego, podstawy do aresztowania ministra Tomasza Lipca były już wcześniej, ale nie zatrzymano go, bo zbliżały się wybory. Takich przykładów jest wiele. A gdy w wielu innych sprawach śledztwa umarzano, prokurator generalny przekazywał je innym prokuraturom. Zapewne miały zajmować się nimi tak długo, aż coś znajdą.

– Bo min. Ziobro nie tylko bronił interesów politycznych PiS. Potrzebował efektownych sukcesów, pokazania w telewizji, jak sprawnie łapie przestępców.
– Te spektakle medialne z zatrzymań godziły w podstawowe wolności i prawa człowieka. Wołano telewizję na szóstą rano, by nakręciła efektowne sceny... Przestępcy też mają godność, a tu zresztą chodziło zawsze o osoby niewinne, którym jeszcze niczego nie udowodniono. Mam na myśli nie tylko sprawę pani Blidy, ale i zatrzymanie pana Czarzastego oraz inne przypadki. Minister jest zwolennikiem bardzo daleko posuniętej represyjności. Ma do tego prawo – ale powinien stworzyć warunki, by jego poczynania były skuteczne. Tymczasem zakłady karne są przepełnione, przekroczono wszelkie normy zatłoczenia, prawie 50 tys. skazanych nie odbywa kar, bo brakuje miejsc w więzieniach. W tych warunkach zwiększanie represyjności jest nieodpowiedzialną polityką.

– Więc co zrobić ze skazanymi? Jeżeli nie wykonuje się kar, to prawo nie jest szanowane?
– Można szukać dróg wyjścia z tej sytuacji. Szersze stosowanie probacji, odbywanie kary poza więzieniem, rozmaite działania resocjalizacyjne. Tyle że to bardziej skomplikowane niż proste zaostrzanie kar.

– Min. Ziobro nie wierzy w skuteczność resocjalizacji, mówi, że ważniejsze jest dla niego dobro ofiary niż przestępcy.
– Łatwo mówić, że resocjalizacja nie ma sensu. Przestępca kiedyś jednak wyjdzie po wyroku, znowu może stworzyć zagrożenie. A dziś nie ma żadnych programów postpenitencjarnych, to zupełnie biała plama. Nie zauważyłem, by traktowanie ofiar przestępstw jakoś się poprawiło. Długo nie powstawał fundusz rekompensacyjny, mający wypłacać odszkodowania ofiarom niektórych przestępstw – mimo że jego utworzenie wynikało z międzynarodowych zobowiązań Polski.

– Czy zmiany w procedurze i w kodeksie karnym nie były podejmowane właśnie w interesie poszkodowanych?
– Zmiany bywały niefortunne. Zaostrzono kary za zabójstwo kwalifikowane, skreślając orzekanie od 12 do 20 lat i zostawiając tylko 25 lat oraz dożywocie – ale zapomniano o nadzwyczajnym złagodzenia kary. Czyli, jeśli np. policjant ścigający bandytę popełni błąd, użyje broni niezgodnie z przepisami i strzeli do przestępcy, musi dostać 25 lat, nawet gdy go nie zabije. Polskie prawo karze usiłowanie zabójstwa jak dokonanie, a możliwości nadzwyczajnego złagodzenia nie ma. Inny przykład – zmieniono właściwość sądów, tak że część spraw (rozboje, przestępstwa gospodarcze) trafia do sądu okręgowego zamiast do rejonowego. Nie dodano jednak zapisu, że sprawy, które już się toczą w sądzie rejonowym, należy w nim doprowadzić do końca. W rezultacie przerwano bieg wielu postępowań, sądy okręgowe potrzebowały czasu, by zapoznać się z tymi sprawami, często trzeba było zaczynać od początku. Gdy zorientowano się w zamieszaniu, znowelizowano przepis – i sprawy przekazane z sądu rejonowego do okręgowego znowu wróciły do rejonu. To źle wpłynęło na sprawność postępowania. Wszystko to jest kompromitujące dla legislatora.

– Ministerstwo za sukces uznaje sądy 24-godzinne, działające od ośmiu miesięcy.
– Trudno tu mówić o sukcesie. Nie chodzi o to, że są to sądy głównie dla pijanych rowerzystów, ale o to, że ten tryb postępowania jest bardzo kosztowny, skomplikowany organizacyjnie. Ludzi stających przed sądami 24-godzinnymi można w taki sam sposób osądzać w normalnym trybie.

– Skąd te błędy legislacyjne? Czy minister nie korzystał z pomocy bardziej doświadczonych prawników?
– Minister zerwał kontakty ze środowiskiem prawniczym, nie uczestniczył w sympozjach, nie spotykał się ze zgromadzeniami sędziów. To pierwszy szef resortu, który nie odwiedził Trybunału Konstytucyjnego. Gdy został zaproszony na konferencję poświęconą dziesięcioleciu kodeksu karnego, nawet nie odpowiedział. Gdy w Sądzie Najwyższym prezentowano wyniki dużej ankiety wśród prawników na temat zaostrzenia represji karnej, nie zjawił się nikt z ministerstwa.

– Czym tłumaczyć takie zachowanie ministra?
– Nie chcę formułować daleko idących wniosków, ale to chyba jakieś problemy osobowościowe. Prawo musi tworzyć zaporę przed podejmowaniem szkodliwych działań. Dlatego jedną z pierwszych ustaw przyjętych przez nowy parlament powinno być rozdzielenie funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego. A także zmiana ustawy o ustroju sądów powszechnych, umożliwiającej ministrowi ograniczanie niezawisłości sędziów.

Co grozi Zbigniewowi Ziobrze

Jeśli Sejm uchyli immunitet poselski ministra, może on stanąć przed sądem oskarżony o przestępstwo nadużycia władzy (art. 231 kk). Będzie też można zastosować wobec niego środek zapobiegawczy w postaci aresztu tymczasowego, by uniknąć ewentualnego mataczenia i utrudniania postępowania (co w przypadku osoby mającej do niedawna tak rozległe kompetencje jest zagrożeniem dla biegu sprawy).
Art. 231 kk stanowi:
§ 1. Funkcjonariusz publiczny, który przekraczając swoje uprawnienia lub nie dopełniając obowiązków, działa na szkodę interesu publicznego lub prywatnego, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.
§ 2. Jeżeli sprawca dopuszcza się czynu określonego w § 1 w celu osiągnięcia korzyści majątkowej lub osobistej, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10.
Wykorzystywanie organów ścigania do działań politycznych stanowi jaskrawy przykład szkodzenia interesowi publicznemu i interesom osób prywatnych. W przypadku ministra okoliczność obciążającą stanowi fakt, iż swą działalność prowadził niemal przez dwa lata i zdawał sobie sprawę z jej charakteru jako specjalista prawnik. Może to być przesłanką wyroku pozbawienia wolności bez zawieszenia.
Powodem zaostrzenia kary może stać się też paragraf drugi art. 231, wskazujący na korupcję. Trudno sobie wyobrazić, by można było zarzucić Zbigniewowi Ziobrze branie łapówek. Komentarze do art. 231 kk stwierdzają jednak, że:
1) chodzi nie tylko o korzyść majątkową, ale i o osobistą, która nie musi mieć charakteru majątkowego (korzyścią taką może być np. wzrost znaczenia sprawcy w partii i układzie decyzyjnym, rozwinięcie formalnej i nieformalnej sieci wpływów, zwiększenie własnego prestiżu itd.);
2) wspomniana korzyść osobista może zostać przysporzona także innej osobie, nie samemu sprawcy (a więc np. liderom partii, która desygnowała go na stanowisko, czy współpracującym z nim urzędnikom państwowym, którym zależy na umocnieniu władzy).

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Śro 21:50, 07 Lis 2007    Temat postu:

KTT

Recydywa

Styl to człowiek.

Styl odchodzącej ekipy poznajemy po dąsach pana prezydenta, który z pewnością nie ubiega się o opinię "prezydenta wszystkich Polaków". Poznajemy po jedynym geście, jaki pan prezydent był łaskaw wykonać po wyborach, a którym jest wyznaczenie na marszałka seniora Senatu pana Bendera, człowieka, który w większości cywilizowanych krajów europejskich z pewnością sądzony byłby już jako "kłamca oświęcimski".

Styl odchodzącego premiera i jego rządu widzimy w mianowaniu sekretarzem stanu w MON Antoniego Macierewicza, człowieka, którego stabilność psychiczna wielokrotnie podawana była w wątpliwość i którego każda partia starałaby się raczej pozbyć, niż przechowywać jako bezcenny skarb.

Ale nie ma się z czego cieszyć.
Odejście PiS, którego porażkę wyborczą Piotr Pacewicz w "Gazecie Wyborczej" opisuje wręcz jako szczęśliwy przypadek, który mógł się nie zdarzyć, jest oczywiście pewną ulgą, ale nie oznacza wejścia w okres spokoju i szczęśliwości. Nie tylko dlatego, że PiS, które wcale nie jest jeszcze trupem, zrobi wszystko, aby podstawiać nogę Tuskowi i Pawlakowi, ale dlatego także, że w samym programie PO kryje się wiele miejsc niejasnych i zagadkowych. Jak np. ma się sprawa z podatkiem liniowym, który PO ma w swoim programie, a którego aspołeczny charakter jest oczywisty, co rozumie także PSL? Albo co naprawdę chce zrobić PO ze Stocznią Gdańską, której załoga już wyszła na ulicę, starym zwyczajem paląc opony?(...)

PiS nie przepuści teraz żadnej okazji, aby kreować się na obrońcę ludzi pracy, i wobec jego ryku pohukiwania zdezorientowanej lewicy będą zaledwie piskiem myszy. A przecież takich okazji do flekowania PO będzie teraz więcej, choćby w postaci dziwacznej decyzji pani prezydent Warszawy dotyczącej stadionu na Euro 2012. Donald Tusk, który sam kopie piłkę, ironizował przed wyborami, że pod rządami Kaczyńskich o Euro w Polsce powinniśmy się starać na rok cztery tysiące któryś, a nie 2012, i miał rację, ale teraz to masło jest na jego głowie i PiS dopilnuje, aby się dobrze rozpuściło.(...)
Pozycja PiS opiera się nie tylko na takich lub innych chwytach taktycznych i socjotechnicznych, lecz na twardym podglebiu kulturalnym, które bynajmniej nie zostało skruszone.Co gorsza zaś, obserwując ruchy towarzyszące formowaniu się nowego rządu, trudno zauważyć, aby rozbicie tej skorupy było rzeczywistym priorytetem nowego rozdania. Nie mówi się, dotąd przynajmniej, o poważnych kandydatach na ministrów szkolnictwa i kultury, nie mówi się także o tym, że Kaczyńscy z tych właśnie resortów zamierzali zbudować swój bastion. Nie przypadkiem przecież poważny koalicjant PiS, Roman Giertych, był ministrem edukacji i wicepremierem równocześnie, a ministrem kultury był Ujazdowski, najtęższy intelektualista i ideolog w PiS. Przedwyborcza krytyka władzy Kaczyńskich rozniosła w pył, i słusznie, politykę zagraniczną pani Fotygi, ale omijała w istocie ich politykę edukacyjną i kulturalną, za pomocą której cały kraj stać się miał pepinierą narodowej prawicy. Nie ukrywał tego Giertych, mówiąc wyraźnie, że szkoła nie ma być miejscem dyskusji i otwierania oczu na świat we wszystkich jego barwach, lecz miejscem nacjonalistycznej indoktrynacji, nie ukrywał tego Ujazdowski, wyznaczając jako główne zadanie resortu kultury dekomunizację, a więc wycieranie śladów przeszłości i tworzenie nowych białych plam w polskiej historii. Przyjaźnie na te zabiegi spoglądał także Kościół.(...)
Uważa się, że do przegranej PiS przyczyniły się wykształciuchy. Owszem, zapytani o to mówili, jak niewygodnie i głupio czują się w kraju konserwatywnym, w którym za utwór artystyczny naruszający potoczne wyobrażenia o religijności można zasiąść na ławie oskarżonych i nad którego publicznymi środkami przekazu, radiem i telewizją panuje narodowo-bogoojczyźniana cenzura. Ale wykształciuchy także ulegają dość powszechnemu złudzeniu, że ów klimat ciemnoty zassie się samoczynnie niejako, pod wpływem podróży, kontaktów ze światem, europeizacji.
Otóż jest to nieprawda, nie zassie się, tak jak nie zasysa się niechciana ciąża. Kontakt ze światem, możliwość wyjazdów daje jak dotychczas ten rezultat, że kto młodszy i bardziej światły, opuszcza Polskę, a nadzieje głoszone przez PO, że ludzie ci za chwilę zaczną wracać, są mrzonką. Wrócą ci, którym się nie udało, ponieważ dla tych, którym się powiodło, oferta polska długo jeszcze będzie mniej atrakcyjna.
Wielu publicystów - prawnych, ekonomicznych - pisze słusznie, że najpilniejszym zadaniem nowego rządu jest taka przebudowa struktur stworzonych przez Kaczyńskich, aby niemożliwa już była recydywa praktyk IV RP, podważanie systemu konstytucyjnego, podporządkowanie prokuratury polityce, obalanie niezależności sądów.
Ale recydywa IV RP możliwa będzie tak długo, jak długo system oświatowy i polityka kulturalna nie zostaną nakierowane na zmianę panujących obecnie nastawień, dopóki szkoła nie stanie się miejscem edukacji w duchu tolerancji, nie zaś słynnego "zera tolerancji", a polityka kulturalna nie nastawi się na szerzenie ducha oświecenia, racjonalizmu i wartości uniwersalnych. (...)


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Czw 20:12, 08 Lis 2007    Temat postu:

Jerzy Domański

Oddawanie władzy á la PiS

Srogie rozczarowanie spotyka tych, którzy pogonili PiS, bo gremialnie zagłosowali na PO. Wyborcy mieli prawo liczyć na to, że ich werdykt, podobnie jak to się dzieje w krajach demokratycznych, będzie uznany również przez partię odsuniętą od władzy. Tak to bowiem jest w demokracjach, że przegrany cichnie i przesiada się na ławy opozycji.

Wyborcy, którzy pokazali PiS czerwoną kartkę, mogli się spodziewać, że politycy tej partii zrobią jakiś rachunek sumienia i od siebie zaczną analizę przyczyn własnej klęski.

A że jest się nad czym zastanawiać, to widać choćby po tym, że z PiS nie chcieli mieć nic wspólnego i były premier, i były marszałek Senatu, i wielu byłych ministrów, a ostatnio nawet grupa dziennikarzy wcześniej tak życzliwych dla polityki braci Kaczyńskich. Muszą chyba być jakieś głębsze przyczyny tych ucieczek niż zwykła ludzka niechęć do dalszego przebywania na tonącym okręcie. A to, że nie pada najważniejsze w każdej partii pytanie o odpowiedzialność kierownictwa za wynik wyborczy, lepiej opisuje atmosferę i relacje, jakie panują w PiS niż setki buńczucznie wygłaszanych deklaracji, jacy to oni są silni i zwarci.

Takie wypowiedzi tylko przykrywają strach przed zmierzeniem się z nagą prawdą o szefie partii. I jakby Prawo i Sprawiedliwość nie kluczyło i nie uciekało od niewygodnych pytań, to w partii zarządzanej jednoosobowo, żelazną ręką przez Jarosława Kaczyńskiego sytuacja jest jasna. Wszystkie sukcesy partia odniosła za przyczyną genialnego wodza i stratega. A co począć z porażkami? Toż to ogromny problem partii wodzowskich. Póki się da, panuje zbiorowa ślepota i wszyscy w partii udają, że nic nie widzą! Wszyscy widzą, a oni nie.
Po prostu nie ma takiego tematu jak odpowiedzialność wodza. PiS ma z tym szczególny problem, bo nie ma nawet wicewodza, na którego można by coś zrzucić. A na dodatek jest tworem, którego nazwa - Prawo i Sprawiedliwość - jak widać po doświadczeniach ostatnich dwóch lat, została zręcznie wybrana przez specjalistów od marketingu, choć w rzeczywistości niewiele miała wspólnego z realnymi działaniami tej partii.Rządzili tak, że zdesperowani Polacy poszli do urn i ich pogonili. Ale czy oni coś z tej klęski zrozumieli? Wątpię. A jeśli już, to chyba tylko to, że przegrali, bo byli za dobrzy. Za dobrzy dla tego, jak się okazało 21 października, niewdzięcznego społeczeństwa. Dla urzędników państwowych, sędziów i prokuratorów, których nie zdążyli wyrzucić lub odsunąć, a którzy teraz machają jakimiś kwitami. Dla mediów publicznych, które choć zdobyli i trzymali bardzo krótko, to przecież mogli dużo krócej. I tak dalej.
Po tym, co zaczęło wyprawiać opozycyjne wcielenie partyjnej gwardii braci Kaczyńskich, wniosek jest jeden. Przed nami ciąg dalszy wojny PiS z większością narodu.
Ależ trzeba mieć tupet, by o swoich nieudolnych rządach zapomnieć jeszcze przed oddaniem władzy. Co więc zrobić z tak paranoiczną żądzą władzy? Przecież na tę chorobę musimy znaleźć jakieś skuteczne lekarstwo.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Czw 20:03, 15 Lis 2007    Temat postu:

KTT

O marzeniach

Już niedługo opadnie kurz, który podniosły kampania wyborcza oraz formowanie się nowego rządu. Wrócimy do powszedniości.
Przed tygodniem pisałem na tym miejscu, że ta powszedniość nie będzie usłana różami,
(...)
Niemałe bowiem problemy – oprócz PiS, które przegrało i nie wie, jak się w tym znaleźć, oraz PO, która wzięła na siebie odpowiedzialność za państwo – ma także lewica, czyli LiD.

Po pierwsze więc, nie bardzo wiadomo, czy lewica przegrała, czy wygrała.
Wobec tego, do czego dążyła, a więc 18% głosów i 100 mandatów poselskich, przegrała sromotnie. Sad

Nie brakuje jednak głosów, że 50-osobowy klub LiD jest teraz jakościowo lepszy niż dotychczasowe kluby SLD, pozbyto się zbyt już zmęczonych twarzy, zyskano też paru kompetentnych ludzi, mających coś do powiedzenia w debatach. Rolling Eyes
W sytuacjach zaś konfliktu pomiędzy koalicją rządzącą a wetującym rządowe ustawy prezydentem, LiD będzie trzymał w ręku rozwiązanie. To nieźle, daje to rozliczne możliwości przetargowe.

Ale co dalej?
Niedawno prof. Łagowski udzielił „Gazecie Wyborczej” obszernego wywiadu, w którym powiedział na głos to, co od dawna było oczywistością, a więc że lewica i jej ludzie byli w Najjaśniejszej formacją „stygmatyzowaną”, spychaną z estrady publicznej, obarczaną wszelkimi grzechami przeszłości i najgorszymi przewidywaniami na przyszłość. Co więcej, działo się to także za rządów SLD, który w wielu dziedzinach – w kulturze, nauce, mediach – sypał sobie garściami popiół na głowę, korząc się przed każdą antykomunistyczną brednią, i starał się chować pod szafę wszelkie ślady swojego związku z PRL-owską przeszłością, nawet tą najlepszą.

Dla PiS, PO, a także, powiedzmy szczerze, dla niektórych uczestników obecnego LiD, o czym prof. Łagowski mówi dobitnie, ludzie lewicy byli „postkomunistami”, a więc obywatelami drugiej kategorii. Wydobycie się ze „stygmatyzacji” to na pewno jest jakieś zadanie, chociaż, przyznajmy, dość ubogie.
O innych zadaniach lewicy piszą zaś liczni publicyści, ponieważ dyskutowanie o sytuacji lewicy po wyborach stało się modne. Dominującą tonacją, narzucaną przez publicystykę prawicową, jest oczywiście przekonanie, że lewica jako taka po prostu się skończyła w kraju, w którym – jakkolwiek by na to patrzeć – aż 87% wyborców oddało swoje głosy na partie prawicowe. Po prostu nie jest ona nikomu do niczego potrzebna.

Chcecie troski socjalnej, walki z bezprawiem kapitału? Proszę bardzo, jest od tego PiS ze swoją „Polską solidarną” i walką z „oligarchami”. Chcecie europeizacji, nowoczesności, wolności inicjatyw gospodarczych, a także – choć cienkim głosem wypowiadanej – troski o prawa człowieka? Proszę bardzo, mówi o tym sympatycznym tonem Platforma. kupa smiechu

Także w samym LiD rozlegają się głosy likwidatorów. Pan Frasyniuk, uczestnik LiD z Partii Demokratycznej, radzi, aby LiD „przesunął się ku środkowi” i stał się reprezentantem interesów klasy średniej. Coś podobnego radzi Dariusz Rosati z SdPl, a więc też LiD-owiec, tytułując wręcz swój artykuł („GW” 6.11.br.) „Lewico, zapomnij o socjalizmie”, ponieważ „prawdziwej lewicy jest za mało”, a na „środku” i na „klasie średniej” można coś ugrać w następnych wyborach. Shame on you

Są z tym jednak dwa kłopoty. Po pierwsze – „na środku” jest już piekielny tłok, bo przecież każda partia, PO, PSL, a nawet PiS, uważa się za partię „centrową”. Po drugie zaś – owej „klasy średniej”, którą LiD miałby reprezentować, po prostu nie ma i pewnie nie będzie. Nie będzie dlatego, że klasa średnia w sensie europejskim formowała się z rzemieślników, drobnych sklepikarzy, drobnych przedsiębiorców w okresie, kiedy na widownię nie wkroczył jeszcze wielki korporacyjny kapitał. Dziś na Zachodzie ten kapitał wymiata „klasę średnią”, sklepik przegrywa z supermarketem, szewc z producentem obuwia, rolnik z plantatorem, krawiec z konfekcją, właściciel małej firmy z korporacją. To samo dzieje się w Polsce, gdzie owa „klasa średnia” już ulega likwidacji, zanim jeszcze powstała na dobre. Shocked

Nie zniknął natomiast konflikt pomiędzy pracownikami a pracodawcami, chociaż milczą o nim prawicowe partie centrum. Anxious Mówiąc o „klasie średniej”, LiD-owscy zwolennicy „środka” popełniają więc błąd, uważając za nią profesjonalistów, inżynierów, naukowców, nauczycieli, urzędników, lekarzy, słowem kwalifikowanych pracowników najemnych. W niemodnej dziś nomenklaturze marksistowskiej ludzi tych określa się jednak jako „salariat”, żyjący z zarabianych pieniędzy (salaire). Ludzie ci nie wykonują pracy fizycznej, ale ich interes związany jest nie z posiadaniem, lecz z pracą. Ich kontrpartnerem jest pracodawca, który może ich zatrudnić lub nie, zapłacić lub nie, zwolnić lub nie, ubezpieczyć lub nie.

Optyka partii prawicowych i liberalnych zakłada, że interes obu grup jest wspólny, optyka lewicy wskazuje, że jest sprzeczny.
Pan Rosati radzi lewicy, żeby „zapomniała o socjalizmie”. Myślę, że nie wyciągnął on wniosków z retoryki Tuska, który mówi, że chce realizować marzenia.

Nie wiem, nie okazało się jeszcze, jakie są marzenia pana Tuska. Wiem natomiast, że marzeniem ludzi żyjących z pracy najemnej jest to, aby nie była ona wyścigiem szczurów. Aby dawała możliwość utrzymania rodziny i kształcenia dzieci. Aby praca, a nie majątek, były miarą wartości człowieka. Aby nie rywalizacja, lecz współpraca była normą życia w miejscu pracy, na osiedlu, w społeczeństwie. Aby praca dawała prawo do wypoczynku oraz czas i środki pozwalające na korzystanie z dóbr kultury, turystyki, podróży. Aby ze zdobytych w ten sposób doświadczeń można było formować sobie własny pogląd na świat i ludzi, nieprzykrawany ani do miar kościelnych, ani narodowych.
Niektórzy od 200 już lat nazywają podobne marzenia socjalizmem. Mają one swoją siłę i może warto pozostać przy tej nazwie, zamiast ją na nowo „stygmatyzować”.
Anxious Anxious Anxious


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Sob 9:34, 01 Gru 2007    Temat postu:

Cep na komunę bije gdzie popadnie

Pion prześladowczy Instytutu Pamięci Narodowej wszczął śledztwo w sprawie popełnienia zbrodni komunistycznej przez sędziego Andrzeja Kryżego.

Są zbrodnie oraz zbrodnie komunistyczne. Jeśli się uwzględni reputację, jaką komunizm wyrobił sobie w Polsce i gdzie indziej, to naturalne będzie przekonanie, że zbrodnia komunistyczna różni się od zwykłej szczególnym okrucieństwem.

Zwykły zbrodniarz zabija po prostu, a komunistyczny chyba przedtem ofiarę torturuje, łamie jej ręce i nogi i co tam jeszcze może przyjść do chorej komunistycznej wyobraźni.
Według ustaleń Instytutu Pamięci Narodowej jedną z ofiar zbrodni sędziego Kryżego był Bronisław Komorowski. Coś tu się jednak nie zgadza. Bronisław Komorowski żyje. Są na to liczne dowody. Ostatnio widuje się go, jak przewodniczy posiedzeniom Sejmu. Porusza się na własnych nogach. Przytoczę jeszcze jeden dowód na utrzymanie się Komorowskiego przy życiu: on przebaczył sędziemu. Zrobił to tak, jak Polakowi katolikowi przystało, to znaczy "po jezuicku", czyli obłudnie.

To dodatkowo wzmacnia tezę, że on żyje, bo człowiek nieżywy nie zdobywa się na takie cienkości w myśleniu jak przebaczenie, aż do prawa bycia wiceministrem wyłącznie. Jeśli więc sędzia Kryże popełnił zbrodnię, to była to zbrodnia bardzo niedoskonała. Zabili go i uciekł.(...)
Szykanowanie sędziów za to, że kiedyś sądzili zgodnie z prawem, ma dalekosiężne skutki. Sądownictwo karne jest jednym z najważniejszych środków obrony koniecznej społeczeństwa.

Nie ma potrzeby rozwodzić się, co społeczeństwo traci, gdy wyroki wydaje się zgodnie z wolą tych, co wygrali rywalizację czy walkę o panowanie. W obecnej sytuacji można się zastanawiać też, co zyskuje. Czy sędziowie rzeczywiście powinni orzekać w oparciu o ustawy zawierające tak bzdurne i przewrotne zarazem kategorie jak "zbrodnia komunistyczna"?
Dowiaduję się, że o zbrodnię komunistyczną posądzony jest m.in. generał Kiszczak. Ci, co oglądali go, jak urządza Okrągły Stół, mówili, że ściągnie on na siebie i innych nie lada kłopoty. Pomińmy przedawnione błędy. Była to era Gorbaczowa, a to wiele tłumaczy. Jaki czyn z długiego życia tego generała Instytut Pamięci Narodowej wyróżnił jako zbrodnię? Chodzi o wyrzucenie z wojska pewnego bodajże porucznika mocno nadużywającego alkoholu, według jednej wersji, albo przykładnie religijnego według innej, IPN-owskiej. Bywa, że oficerów wyrzuca się z wojska, i bywa, że niesprawiedliwie. Ale jakiego ogólnego w społeczeństwie zgłupienia trzeba, aby taki czyn, nawet nieuzasadniony, zakwalifikować jako nieprzedawnialną zbrodnię i się nie ośmieszyć. W tym przypadku odezwał się wpływ księży. Ów oficer podobno ochrzcił dziecko w kościele, co w ateistycznym Pakcie Warszawskim było źle widziane, ale przez polskich wojskowych prawie powszechnie praktykowane. IPN wybrał sobie ten przypadek jako dowód na to, że w PRL religia katolicka była surowo prześladowana. Ów oficer okazuje się męczennikiem za wiarę, współczesną pochodnią Nerona. Wpisuje się to w martyrologiczną strategię propagandową episkopatu.(...)

Sojusz Lewicy Demokratycznej (będący przystawką dla trzech partyjek kanapowych) miał okazję postawić ten temat przed całym krajem, ale możliwości, jakie dawała kampania wyborcza, zużył na emitowanie infantylnej paplaniny, z której nikt nie pamięta ani słowa. Sto konkretów z pominięciem najważniejszych problemów. Anxious Anxious Anxious


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Wto 21:46, 11 Gru 2007    Temat postu:

Bronisław Łagowski

Weto mocarstwowe

Gdy na forum międzynarodowym przewidziane jest jakieś głosowanie z zachowaniem prawa weta, Polska od razu staje się mocarstwem. Głosowania reprezentacji narodowych są ukłonem albo hołdem złożonym formom demokratycznym i stanowią przeważnie ceremoniał towarzyszący podejmowaniu decyzji, ale nie są decydowaniem. Od czasu, gdy w ONZ stało się niemalże zwyczajem przegłosowywanie Stanów Zjednoczonych, ta organizacja traciła na znaczeniu. Coraz częściej mówi się, że jest niepotrzebna. Najsilniejsze kraje Unii Europejskiej nie przeszły jeszcze takiego doświadczenia, żeby były przegłosowywane przez kraje słabsze. W przyszłości będzie to możliwe, i kto dożyje, przekona się, czy Unia wytrzyma taką próbę. Na razie zarówno w Unii, jak w wielu organizacjach międzynarodowych (trudno je zliczyć, żeby powiedzieć w ilu) obowiązuje formalnie lub milcząco zasada jednomyślności, mówiąc po dawnemu, czyli konsensusu, a więc też i weta. I właśnie po szczeblach tego weta Polska wznosi się na wyżyny mocarstwowości, niedostępne porównywalnym krajom, które mają rozsądne rządy. Na jakiej podstawie kaczyści twierdzą, że państwo polskie pod ich rządami tak bardzo urosło w siłę i w to, co siłę otacza, to znaczy w szacunek i podziw? Na takiej właśnie, że polski rząd zagrodził swoim wetem drogę do negocjacji Unii Europejskiej z Rosją, że zapowiedział weto w sprawie przyjęcia Rosji do Światowej Organizacji Handlu i grozi swoim wetem wszędzie, gdzie Rosja będzie czegoś chciała. Polska na arenie międzynarodowej zachowuje się jak zdemoralizowany szlachciura wynajęty przez magnata, żeby wrzasnął veto! i uciekł na Pragę. Jest to niezniszczalny topos polskiej polityki. Kaczyści mówią jedno, a ludzie widzą coś zupełnie innego: Polska w oczach Europy od czasu do czasu staje się denerwująca, ale cały czas jest śmieszna. Zagranica odkrywa, że jest to kraj nie tylko cywilizacyjnie zacofany, o czym zawsze wiedziała i czemu stara się teraz swoim kosztem zaradzić, ale także pod względem świadomości przestarzały. Takiego panoszenia się księży nie ma nigdzie na świecie. Przed wyborami jedni politycy biorą ślub kościelny ze swoimi żonami, inni przez kościelne radio witają słuchaczy słowami „niech będzie pochwalony Jezus Chrystus i Maryja zawsze dziewica”, co w przyszłości prawdopodobnie nie wystarczy i Kościół może zażądać już nie symbolicznego, lecz fizycznego rzucania się na kolana przed władzą w tym kraju najwyższą. Jeżeli w dosłownej treści powitania jest coś autentycznego, to są to słowa „niech będzie” ...

... Polacy są dość przemyślnymi ludźmi w swoich interesikach prywatnych (wielkie interesy to dla nich siły nieczyste) i tu „bujać to my, a nie nas”. Natomiast w sprawach większych, których powiązanie z ich interesikami nie jest widoczne, to nie tylko prawdy nie da się im przekazać, ale nawet oszukać ich nie można, bo jest im to obojętne. Jak pisał przed wojną pewien obserwator zagraniczny: „gdy toczy się walka o prawdę, w Polsce nikt nie oświadcza się za nią i nikt przeciw niej; pustka zupełna i nicość...”. Dziennikarstwo jest tym przeniknięte (kto wie? może i ja, nie jest się dobrym sędzią we własnej sprawie). Na jednej i tej samej stronie gazety w tekście informacyjnym, czytamy, że ambasador rosyjski w Kijowie Czernomyrdin powiedział przed ostatnimi wyborami na Ukrainie (było w internecie), że „wyniki głosowania nie wpłyną na ceny naszego gazu”, a w komentarzu obok pan Jacek Saryusz-Wolski twierdzi, że „z wypowiedzi rosyjskiego ambasadora w Kijowie Wiktora Czernomyrdina wynika”, że wpłyną. („Dziennik”, 3.10.07). Polacy z góry wszystko wiedzą, zwłaszcza gdy chodzi o Rosję i Amerykę. We wszystkich innych doniesieniach i komentarzach prasowych powtarzano oczywiście wersję fałszywą. Przyjęła się jako oczywista oczywistość, na podstawie której koncypuje się uogólnienia. Jaki sens ma polski antyrusizm? Do czego dąży? Czy warto tak się wysilać tylko w tym celu, żeby niektórych Rosjan (tylko do nielicznych dochodzą odgłosy z Polski) denerwować? Moja hipoteza jest taka oto: polski nacjonalizm ma obecnie bardzo ograniczone możliwości przejawiania się. Żydów nie ma, z Niemcami trzeba się mimo wszystko bardzo liczyć, a przecież patriotyzm wymaga, żeby wrogość do obcych zachować w dobrej kondycji. Antyrusizm to jogging polskiego nacjonalizmu; biegnie, ale nie do celu, lecz żeby utrzymać się w dobrej formie i dłużej żyć.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Pią 20:29, 21 Gru 2007    Temat postu:

Kombinacje Jarosława K.

W Polsce mamy dwa społeczeństwa w jednym. Między tymi dwoma częściami nie ma komunikacji

Z prof. Karolem Modzelewskim rozmawia Robert Walenciak

- Panie profesorze, przeczytałem nasze wywiady sprzed roku, sprzed dwóch lat, sprzed trzech... Chapeau bas! Pan to wszystko przewidział.
- Mówi pan, że przewidziałem, iż Kaczyński tak sobie załatwi sprawę, że urządzi przedterminowe wybory, które przegra?

- Tego pan nie powiedział. Ale mówił pan, że PiS - jeśli chodzi o sferę polityki socjalnej - operuje w sferze gadania, a nie faktów. I że będzie próbowało budować państwo policyjne. W związku z tym poparcie dla niego będzie krótkotrwałe.
- Tak powiedziałem?

- Tak.
- Więc muszę to zrewidować. Wcale nie wiem, czy poparcie dla Prawa i Sprawiedliwości będzie krótkotrwałe. Anxious Zwycięstwo Platformy w październikowych wyborach było rezultatem głosowania przeciw. Anxious Decydujący wkład został wniesiony przez ludzi, młodych przeważnie, którzy mieli dość rządów Jarosława Kaczyńskiego, lub też takich, którzy tych rządów się obawiali. Anxious Ale to wcale nie znaczy, że poparcie dla PiS w istotny sposób się zmniejszyło. Ta partia dostała więcej głosów niż poprzednio, bo wessała elektorat LPR i Samoobrony. I zachowuje nadal znaczny elektorat ludzi sfrustrowanych, którzy mają poczucie wykluczenia.

My i Oni
- To znaczy...
- W Polsce zjawisko wykluczenia jest bardzo rozległe i dosyć trwałe. Jest oparte nie tyle na tym, że wielkim grupom społeczeństwa pogorszyła się sytuacja materialna, bo często jest to kwestia dyskusji, czy rzeczywiście to nastąpiło, ile na pogorszeniu się sytuacji społecznej, na obniżeniu prestiżu, na zmniejszeniu mobilności społecznej. Myślę o zakorkowaniu dróg awansu społecznego dla dużej części obywateli, którzy znaleźli się poza nawiasem dobrodziejstw modernizacji i cywilizacji. Anxious

- To trwała bariera.
- Te grupy obywateli nie mają żadnych szans, lub bardzo malejące, na to, by ich dzieci zdobyły wyższe wykształcenie. Anxious A jeśli chodzi o wieś, to bardzo często nie mają szans nawet na średnie. Ci ludzie czują się wykluczeni. Anxious Pozycja społeczna, którą można osiągnąć, zdobywając wykształcenie - to przestaje być dla nich przedmiotem aspiracji, a staje się przedmiotem emocji negatywnych. I wtedy na podatny grunt pada retoryka populistyczna, oparta na wrogości wobec elit. Anxious Ponieważ Polska cywilizowana staje się niedostępna, dobrodziejstwa cywilizacji stają się niedostępne, więc ci, którzy mają dostęp do cywilizacji, to są "oni". Wobec nich nasilają się negatywne stereotypy i negatywne emocje.

- PiS grało na tych emocjach.
- Pod tym względem Prawo i Sprawiedliwość nie sprawiło zawodu swoim wyborcom. Bo wyprowadzało lekarza w kajdankach, bo mówiło o łże-elitach, o lumpeninteligencji, bo mówiło, że wszyscy, którym się powiodło w III RP, to złodzieje, łapownicy, że właściwie jedyny uczciwy to jest ten człowiek, który nic nie ma. Który jest pariasem. Parias - jedyny uczciwy, reszta to szajka złodziei! I ta Polska, która się poczuła i czuje się nadal Polską pariasów, może przy PiS pozostać. A jeżeli się poszerzy, jeżeli nasili się poczucie wykluczenia, to może nas czekać powtórka z tego, co się wydarzyło w ostatnich dwóch latach. Decydujące jest to, czy polskie elity, wykształciuchy, wyciągną wnioski z tego, co się wydarzyło.

Polityczny samobój
- Pan daje receptę: nowa formacja rządząca musi rządzić jak socjaldemokracja zachodnia.
- W gruncie rzeczy - tak. Nowa formacja rządząca musi zadbać o zmniejszenie strefy wykluczenia i o zmniejszenie poczucia wykluczenia. Ogromną rolę ma w tym do odegrania koalicjant. PSL powinno czuć nie tylko to, co jest jego mową naturalną, mową środowiska, to znaczy dbałość o poprawę pozycji społecznej ludności wiejskiej, ale także powinno poczuć misję, że reprezentuje postulaty sprawiedliwości społecznej. A Platforma musi, wbrew swojemu genotypowi, wyjść im naprzeciw.

- A czy wyjdzie? Zapowiedzi padają różne.
- Cokolwiek bym sądził o PO, uważam, że plebiscytarnym zwycięzcom należy się pewien kredyt zaufania. A także głosy krytyczne i presja pomagająca w tym, żeby ten kredyt zaufania nie został zmarnowany... Podam prosty przykład: nowa minister szkolnictwa wyższego opowiedziała się za wprowadzeniem powszechnej płatności za studia wyższe. To oczywiście jest rzecz, na temat której miałbym kilka kontrargumentów do powiedzenia, ona nadawałaby się do dyskusji. Tylko od razu trzeba powiedzieć - jest to pomysł nierealny politycznie. Wprowadzenie odpłatności za studia wyższe wymagałoby zmiany konstytucji, a na taką zmianę Platforma nie ma większości. Pomijam fakt, że w tej sytuacji łatwe do przewidzenia jest weto prezydenta, które zyskałoby poparcie Lewicy i Demokratów i pewnie części ludowców. Czyli - rzecz jest nierealna. Gadanie o tym nierealnym postulacie służy tylko dyskredytacji nowej formacji rządzącej w oczach tej wykluczonej części społeczeństwa: "proszę, oni chcą już całkowicie uzależnić dostęp do wykształcenia od zasobności portfela".

- Ale, z drugiej strony, jeżeli PiS będzie antyinteligenckie, to nie dorobi się własnych, wartościowych elit. I nawet jak wróci do władzy, szybko ją straci.
- Jeżeli Platforma rozczaruje tych, którzy na nią głosowali, i jeżeli powiększy grono ludzi, którzy czują się wykluczeni, sfrustrowani, to wtedy straci władzę. To jasne. Ale niekoniecznie Prawo i Sprawiedliwość musi być następnym zwycięzcą. Bo rzecz nie polega na tym, jak jest zabudowana scena polityczna, lecz na tym, jaki jest stan ducha w polskim społeczeństwie. A tu mamy do czynienia z pęknięciem, tak jakbyśmy mieli dwa społeczeństwa w jednym. Między tymi dwoma częściami nie ma komunikacji, ponieważ nie ma wystarczającej wspólnoty wartości. To tak jakby Polska, którą nazwałem swego czasu Polską oświeconą, i Polska, którą nazwałem ludową*, nie mając wcale na myśli PRL, mówiły różnymi językami, nie rozumiały się nawzajem. Jeżeli to wszystko nie zostanie złagodzone, wówczas grozi nam, w tym lub innym wydaniu, powrót populizmu.

Tusk dał nadzieję
- A zaskoczył pana wynik wyborów? Fala przeciwko PiS, która wezbrała w ostatnich dwóch tygodniach?
- Potencjał sprzeciwu oczywiście istniał, on nie pojawił się w ostatnich dwóch tygodniach. Tylko trzeba było go uruchomić, trzeba było wskazać tym ludziom, którzy chcieli zagłosować przeciw, że jest ktoś, kto daje im ofertę. Po debacie Kwaśniewski-Kaczyński wyglądało na to, że ci ludzie stracili nadzieję. Wycofali się z zamiaru głosowania i wtedy PiS uzyskało przewagę. Natomiast po debacie z Tuskiem rzecz się odwróciła. Tusk dał nadzieję właśnie tym ludziom, którzy z wielkim zaangażowaniem, i ze złością niewątpliwie, chcieli odrzucić PiS-owski model Polski.

- Wyłamujemy się ze schematu Polska ludowa-Polska oświecona.
- Jest jeszcze trzeci element - Polska oświecona rośnie. Wraz z nowymi pokoleniami. I ten element zaważył. Ale to nie jest glejt stuprocentowy na następne cztery lata i jeszcze następne cztery lata. Może być różnie.

- Jest jeszcze jeden ważny czynnik, gdy mówimy o kampanii - media. Zdaniem Jarosława Kaczyńskiego, były one przeciwko PiS i to zadecydowało...
- Media przeciwko PiS? Publiczna telewizja była w rękach Prawa i Sprawiedliwości. A to jest środek komunikowania o największym zasięgu. Przy czym w tych środowiskach, gdzie jest matecznik wyborczy PiS, jest to medium właściwie jedyne.

- Analiza wyników wyborów jest jednoznaczna - w dużych miastach wygrała Platforma, tam gdzie docierała tylko telewizja publiczna wygrało PiS.
- PiS przejęło telewizję publiczną i zostało to dokonane w sposób bardzo konsekwentny. Owszem, swego czasu Leszek Miller miał władzę personalną w telewizji publicznej, w tym sensie, że jego ludzie byli tam ważnymi personami. Ale co to znaczyło? Że mógł im rozdać stołki. I tyle. Natomiast ludzie Prawa i Sprawiedliwości wiedzieli, do czego telewizja może posłużyć. I posłużyli się nią. Nie jest więc prawdą, że PiS jest biedną sierotą, której media nie pozwoliły się przebić do świadomości społecznej. Owszem, niektóre prywatne media były niechętne, Prawo i Sprawiedliwość próbowało z nimi walczyć, także zastraszając. Wspomnę tutaj o Lisie i Polsacie. Ogólnie, telewizje prywatne były PiS-owi nieżyczliwe, nawet jeżeli trochę kuliły ogon pod siebie.

- Za to radio publiczne i media o. Rydzyka nic nie kuliły - szczerze i otwarcie były za PiS.
- A spójrzmy na prasę - to są dwa tabloidy, czyli ogromny zasięg, które były całkowicie PiS-owskie. Jest "Rzeczpospolita". "Dziennik" zmienił front, ale dopiero parę miesięcy temu. Jest słup ogłoszeniowy służb specjalnych, jak powiedziano swego czasu o pewnym tygodniku... Są niszowe pisma prawicowe w rodzaju "Gazety Polskiej". Naprawdę, powiedzieć, że media były nieprzychylne PiS, to grube uproszczenie.

Kaczyński wpadł we własne sidła
- Czy PiS oddało władzę przypadkiem, czy dlatego, że nie potrafiło samo z sobą dać rady, że miało wszczepiony gen samozniszczenia?
- Moim zdaniem, oddało władzę wskutek kombinacji politycznych swojego przywódcy. A jak odczytuję to, co się zdarzyło pod rządami PiS? Otóż podtrzymuję swoją opinię, że Prawo i Sprawiedliwość budowało państwo policyjne. Na ile było to świadome, u kogo było świadome, a u kogo nie - to pomijam, bo to nie jest istotne. W każdym razie to było działanie konsekwentne. To była retoryka, że wszystkim zawładnęli złodzieje i że Polska policyjna będzie z nimi walczyć. I to były konkretne posunięcia, jak zwiększona rola służb specjalnych, w tym szczególnie CBA, i nagonka na środowisko sędziowskie.

- Na korporacje, jak mówił Jarosław Kaczyński.
- Zmiany ustawodawcze były wymierzone w niezawisłość sędziowską. To wszystko były kroki w kierunku państwa policyjnego. Sprzyjały temu również zmiany w mentalności publicznej, wyniesienie na piedestał czegoś tak wstydliwego i haniebnego jak podsłuch. Owszem, to nie zaczęło się w PiS, to się zaczęło w komisji ds. Rywina, kiedy działacz PO, dzisiaj raczej na aucie, przyniósł SMS nadany przez jakiegoś SLD-owskiego posła do innego SLD-owskiego posła, że trzeba jakiegoś człowieka zatrudnić gdzieś tam, chwała nam i naszym kolesiom, po czym było słowo nieparlamentarne, że precz z tymi, którzy są przeciw naszym kolesiom... I ten działacz PO w triumfie upublicznił ten SMS przed kamerami telewizyjnymi, chociaż to była rozmowa prywatna, nie dotyczyła przestępstwa.

- On odpowie, że ujawnił, kierując się interesem publicznym.
- O, tak! Szpotański się kłania. I jego "Caryca Leonida". Tam była rozmowa między Carycą, czyli Breżniewem, i Triki Diki, czyli Nixonem: "Słuchaj Dick, jak zawrzemy sojusz, to będzie piękny świat; gdzie spojrzysz, wszędzie stoją łagry, gdzie stąpniesz, wszędzie są podsłuchy". Oto ideał! Gdzie stąpniesz, wszędzie są podsłuchy! Podsłuchy w gabinetach lekarskich, podglądy w gabinetach lekarskich... Plus takie rzeczy jak produkowanie przestępstw przez Centralne Biuro Antykorupcyjne. Produkuje się przestępstwa po to, żeby złapać przestępcę... Bez tej inicjatywy przestępstwa by nie było. Więc tą metodą Jarosław Kaczyński postanowił, moim zdaniem, sprowadzić Samoobronę i LPR do takiej roli, jaką za dawnych dobrych czasów odgrywały Zjednoczone Stronnictwo Ludowe i Stronnictwo Demokratyczne. Tylko należało uciąć obu formacjom głowy. Zaczął od Samoobrony. Metodą, o której mówiłem - wyprodukowania przestępstwa i wciągnięcia w to Leppera.

- Ale Lepper nie dał się wciągnąć.
- Żałośnie nieudolna była ta prowokacja, bo nawet jak się podrobi podpis wójta, to jeszcze trzeba rzecz zorganizować tak, żeby w papierach niczego nie brakowało. Tymczasem urzędnicy Ministerstwa Rolnictwa musieli posłać te papiery wójtowi, bo brakowało jakiejś parafki. A wójt natychmiast się zorientował, że to jest przekręt, bo jest jego podpis, a on niczego nie podpisywał. Wtedy CBA zaczęło działać na łapu-capu, ważne już tylko było, żeby przynieść walizkę z pieniędzmi, kiedy Lepper będzie w swoim gabinecie. I wprowadzić kamery telewizyjne. I to wystarczy, on już się nie wytłumaczy. Ale ktoś uprzedził Leppera i on w ogóle nie przyszedł do pracy, więc nie można było wrobić go w łapówkę. Co zrobiło wtedy środowisko, które wszczęło tę sprawę? Zaczęło publicznie szukać tego, który zdradził. Samo w ten sposób się kompromitując. I doprowadziło do tego, że Giertych, który wiedział, że będzie następny w kolejce, stanął po stronie Leppera. I, wbrew oczekiwaniom Jarosława Kaczyńskiego, posłowie obu partii stanęli po stronie swoich liderów. Czyli nie udało się. W ten sposób Jarosław Kaczyński utracił większość. I już nie mógł rządzić.

- Więc uciekł w wybory.
- Mogę powiedzieć, że rozsądnie. Bo PiS miało w nich szansę, nawet na wygraną, a w każdym razie na korzystny wynik. Ostatecznie wyborów nie wygrał, ale korzystny wynik osiągnął. Wyszedł z tego obronną ręką. A mógł jeszcze długo rządzić, z tymi koalicjantami, i nadal wprowadzać elementy państwa policyjnego przez przegłosowanie kolejnych regulacji ustawowych... Na szczęście do tego nie doszło. A jakby mnie pan pytał, dlaczego do tego nie doszło, odpowiedziałbym, że sprawił to Jarosław Kaczyński. A może w Polsce nic się nie udaje, nawet budowa państwa policyjnego.

Trzeba rozbić państwo PiS
- Czy te elementy państwa policyjnego, które zbudowało PiS, Platforma będzie chciała zachować, czy je zdemontuje?
- Powinna zdemontować. Państwo policyjne może gonić, a nawet produkować złodziei i następnie ich łapać, może wrabiać i gonić swoich konkurentów w świecie polityki, ale państwo policyjne jest taką maszyną, która zawsze w końcu walnie szarego obywatela. Taka jest jego logika, po to istnieje. I o tym trzeba krzyczeć. Przykro mi to mówić, bo mam słabość do Aleksandra Kwaśniewskiego, a w dodatku jest on dziś na pozycji przegranej, ale w kampanii wyborczej człowiekiem, który przez swoje milczenie pomógł zamiatać tę sprawę pod dywan, był akurat on. W debacie z Kaczyńskim w ogóle tego nie poruszył. Platforma o tym mówiła, chociaż mniej. Ale zamierza zrobić audyt, zamierza te mechanizmy opinii publicznej pokazać.

- Jest pan w tej sprawie optymistą.
- Raczej tak. Dlatego że ministrem sprawiedliwości został prof. Zbigniew Ćwiąkalski. Powiem krótko i personalnie - to jest nominacja, która bardzo mi się podoba.

- Widzi pan, że jest najbardziej atakowany przez PiS...
- Wcale mnie to nie dziwi. Oni go atakują, bo się boją, że zostanie zniszczony dorobek wielkiej pały.

- Że prokuratorzy Ziobry stracą wpływy.
- PiS broni się atakiem. Obecny rząd powinien to wziąć pod uwagę. Nie należy robić tego, co chciałby przeciwnik. Bo jego recenzja rzadko bywa recenzją życzliwą.

Lewica to nie krawaciarze
- W pana układance nie ma miejsca dla lewicy.
- LiD to formacja, która powinna przypilnować, żeby Platforma posprzątała to, co nabudowano z państwa policyjnego. I to konsekwentnie. Żeby skandale z tym związane zostały rozliczone. LiD powinien też wesprzeć PSL, tak by wzmocnić współczynnik socjalny przy rządach partii liberalnej. Być lewicowym recenzentem, w niejednym wypadku życzliwym. Ale żeby stać się alternatywą w oczach wyborców, LiD musi na to poczekać. To byłoby możliwe wtedy, kiedy by się skompromitowała, krótko mówiąc, cała prawica. I wtedy LiD mógłby zaprezentować alternatywę socjalną. Bo lewica dała to sobie wyjąć z ręki, zresztą nie bardzo nawet to trzymała w ręku, to po prostu leżało na ulicy. I Prawo i Sprawiedliwość to podniosło. Trudno mieć to im za złe. Teren niepokryty przez żadną lewicę musi być pokryty przez populistów.

- Oni dają sobie wszystko wyjmować z rąk. Państwo świeckie, europejskość. Nawet PRL dali sobie wyjąć.
- Bo rządzili. Rządząc, nauczyli się, że nie wojuje się z Kościołem. Czyli standardy laickości zostały rozmazane. Ale nie uważam, że to jest najważniejsza sprawa w tożsamości lewicowej. W końcu istnieje na świecie tożsamość lewicy chrześcijańskiej... Pierwszy raz usłyszałem lewicową krytykę naszej transformacji, bardzo zwięzłą zresztą, z ust działacza włoskich chrześcijańskich związków zawodowych, Emilia Gabaglia, w lutym roku 1990. On mnie zapytał: jakim cudem "Solidarność" może poprzeć taki program jak plan Balcerowicza?

- Jak uczciwy lewicowiec powinien się zachowywać w najbliższych miesiącach?
- Może i jestem uczciwy, na pewno jestem lewicowy, ale z całą pewnością jestem stary. A nadzieja lewicy jest w ludziach młodych. Lewica, która odbierze te obszary frustracji i wykluczenia rozmaitym populistom i demagogom z prawicy, to musi być lewica młoda. To nie może być porządna lewica, dobrze ubrana, dobrze ułożona, a taką jest LiD. To nie może być lewica, która już rządziła. Bardzo trudno jest formacji, która jest współautorem sposobu, w jaki Polska została zagospodarowana po upadku komunizmu, przekształcić się w kontestatora. A nowa lewica to musi być kontestator. Ja tylko mogę powiedzieć, że jak dziadek wnukom mogę się przyglądać życzliwie młodym kontestatorom, którzy niechybnie przyjdą.

Prof. Karol Modzelewski - historyk, badacz wieków średnich, wieloletni więzień polityczny PRL; jak sam o sobie mówi, buntownik. W 1964 r. razem z Jackiem Kuroniem napisał list otwarty do członków partii, w którym opisał partyjny aparat jako nową klasę wyzyskiwaczy. Aresztowany, skazany na 3,5 roku więzienia. Ponownie aresztowany w roku 1968. Doradca strajkujących
w sierpniu 1980 r. stoczniowców. To on wymyślił nazwę "Solidarność". Rzecznik związku. 13 grudnia 1981 r. internowany. W latach 1989-1991 senator OKP, do 1995 r. honorowy przewodniczący Unii Pracy.

Zaprzestałem... popierać poszczególne twierdzenia Profesora bo to by była ... klaka


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Czw 22:18, 03 Sty 2008    Temat postu:

Człowiek jest złą bestią Każdy ma jakąś skalę wartości na dobro. A na zło wszyscy mają jedną

Z Markiem Edelmanem
rozmawia Przemysław Szubartowicz

Przed niespełna dwoma tygodniami Polska weszła do strefy Schengen. Czy dla pana, dla pańskiego pokolenia ma to jakiś głębszy sens, czy jest tylko kolejnym etapem integracji z Europą?

To jest wielki przełom. Przez całe lata, właściwie od 1919 r., kiedy Polska odzyskała niepodległość, nie można było swobodnie jeździć, gdzie się chce. Za PRL były problemy z paszportami. A nawet jak się już dostało paszport, pojawiał się kłopot z wizą. Zresztą, wie pan, zawsze marzyło mi się, żeby wolność polegała nie tylko na tym, co się mówi, ale także na tym, co się robi. Myślę, że dla każdego człowieka to jest wspaniała rzecz, że może sobie wsiąść w pociąg i za kilka godzin wysiąść na przykład w Paryżu. I nie musi się nikogo pytać, czy może tam pojechać. Tak rozumiana wolność osobista człowieka była tym, do czego dążyłem przez całe życie.

Poznać świat

Nie wszyscy jednak się cieszą, choćby środowisko Radia Maryja. Co by im pan powiedział?

Że na szczęście nie mają głosu decydującego. To jest tylko jakaś część polskiego Kościoła, który zresztą nigdy nie był postępową instytucją. To, że zwalczał komunizm, brało się tylko z tego, że chciał się utrzymać, mieć poparcie antykomunistycznie nastawionego społeczeństwa. Gdyby społeczeństwo lubiło władzę komunistyczną, Kościół też by lubił. Jednocześnie Wyszyński, wiedząc, że społeczeństwo jest nastawione opozycyjnie, dążył do tego, żeby jakoś z władzą się porozumieć, bo bez władzy Kościół nie mógł istnieć. Dlatego z Kościołem nie jest łatwo, bo tam zawsze kryje się kilka warstw. Natomiast jeśli chodzi o Radio Maryja, to gwarantuję panu, że ci wszyscy słuchacze, jak tylko będą mieli pieniądze, to też będą jeździli po świecie bez paszportów i wiz i będą bardzo zadowoleni.

– Naprawdę pan tak sądzi?

A co pan myśli, że oni nie chcą poznać świata?

Mam pewne wątpliwości.

To pan jest naiwny. Każdy człowiek chce poznać świat. Radio Maryja nie opiera się tylko na tych starszych babciach, bo gdyby tak było, za parę lat przestałoby istnieć. Rydzyka wspiera oczywiście jakaś nacjonalistyczno-narodowa grupa polityczna, której odpowiada to, co on tam wygaduje. Ale zawsze były takie ruchy wśród ludzi. Na tym właśnie wyrosło Prawo i Sprawiedliwość Kaczyńskich, które nadmuchało ten szowinizm, podnosząc go do rangi wartościowej idei. Tak naprawdę było im przecież wszystko jedno, z kim, byle mieć popularność. Rydzyk, Lepper, Giertych – byle mieć głosy. Przez dwa lata społeczeństwo żyło w takiej strasznej demoralizacji. A wiadomo, że złe rzeczy człowiek przyswaja bardzo łatwo. Z dobrymi jest trudniej.

Wciąż chyba mamy dwie Polski – tę, która do Europy się zbliża, i tę, której w Europie nie ma. Jak załatać to pęknięcie?

Proszę pana, to poprzedniej władzy nie było w Europie, a Polska jest jedna. Władza PiS była zaściankowa i szowinistyczna, demoralizowała ludzi, a że przy okazji robiła takie czy inne gesty – to nie ma znaczenia. To, że premier i inni ministrowie chodzili do Radia Maryja, jest poniżej wszelkiej krytyki, bo w ten sposób dowartościowywali najbardziej prawicowy odłam Kościoła.

A jednocześnie środowisko na przykład „Tygodnika Powszechnego” zaliczyli do „układu”.

Bo popierali bliskie sobie ekstremum, a postępowcy z „Tygodnika Powszechnego” nie są z ich bajki. Ale, wie pan, w gruncie rzeczy Kościół zawsze był w Polsce reakcyjny. Niech pan zwróci uwagę, że przed wojną w każdą niedzielę z kościoła na placu Teatralnym wychodziły na Nowy Świat watahy pod sztandarami falangi. Jesteśmy nie tak bardzo daleko od II wojny światowej. Dobrze wiem, że wystarczy mrugnąć okiem, by skłonić człowieka do złego.

Taka jest natura człowieka?

Tak, natura człowieka jest podła, jest z gruntu zła. Człowiek jest złą bestią. Wybił wszystkich swoich konkurentów, gdy zaczął jeść mięso. I te atawizmy zostały. A cywilizacja, kultura, cóż, to jest bardzo cienka i nietrwała powłoka. Wystarczy spojrzeć, jak się zniszczyła w ciągu ostatnich dwóch lat. Niech pan spojrzy: cztery lata temu nie było możliwe to, co działo się ostatnio. Ale przyszedł Kaczyński, pobudził nacjonalizm, nienawiść do człowieka i poszło.

Każdy ma swoje credo

Powiedział pan, że jesteśmy nie tak daleko od wojny. Ale nawet wiedza o Holokauście, która niestety na młodym pokoleniu już nie robi tak wstrząsającego wrażenia, nie powstrzymała antysemityzmu.

Proszę pana, w czasie wojny nawet najbardziej światli ludzie przychodzili oglądać płonące getto, a potem szli do kawiarni na ciasteczka. Dlatego nie ma co liczyć, że wojna stanie się przestrogą, a wiedza o Zagładzie powstrzyma antysemityzm. Trzeba czytać pamiętniki wielkich Polaków, żeby wiedzieć, że dla wielu kwestią nie było to, że giną ludzie, lecz to, czy ciasteczko nie jest nazbyt mdłe. Człowiek jest bardzo ksobną istotą, bardzo niedoskonałą. Muszą minąć pokolenia, żeby kultura zdecydowała o tym, jaki będzie człowiek.

Pan jest przecież bohaterem...

A, tam! Nie ma żadnego bohaterstwa! Nie wiadomo, co to jest bohaterstwo. Dla jednego jedno, dla innego drugie. Dla panów z ONR bohaterstwem jest, że podnoszą rękę i krzyczą: „Żydzi precz!”. Wie pan, człowiek robi to, z czego ma satysfakcję.

To dlaczego mówi się dziś o kryzysie wartości? W tym sensie, że kiedyś one były, a teraz ich nie ma...

Ale jakich wartości? Naprawdę nie można uogólniać. Każdy człowiek ma swoje credo. Jeden chce mieć sto tysięcy złotych, drugiemu jest miło, jak komuś pomaga, jak podaje rękę topielcowi, trzeciemu, jak obroni dziewczynę przed jakimś bandytą, a czwartemu, jak pomoże uczniowi zdać lepiej maturę etc. Każdy ma jakąś skalę wartości na dobro. A na zło wszyscy mają jedną.

I dlatego uważa pan, że Holokaust może się powtórzyć?

Jeżeli nie będzie się walczyło z dyktaturą, faszyzmem, szowinizmem, nacjonalizmem, to się może wszystko powtórzyć. Różne rzeczy się działy w historii przez ostatnie tysiąc lat. Ilu ludzi zamordowano! Za nic. Albo z chęci zysku, albo przez ideologię, albo z innych powodów. Na przykład religijnych. To są wszystko sprawy bardzo abstrakcyjne, ale działalność człowieka jest taka sama: zwyciężyć, zabić, zniszczyć wroga. Gdy dziś idę ulicą i widzę antysemickie napisy na murach, mam żywy przykład nienawiści. Bo wątpię, żeby to było przez kogoś opłacane, tak jak w czasie okupacji robili Niemcy, którzy przywozili samochodami chłopców do bicia innych na placu Bankowym. Jak dostali w mordę od tragarzy, to uciekali, ale pięć złotych zarobili. A bić każdy lubi, pokazać, że jest silniejszy. Lata miną, zanim człowiek stanie się dobry. Może powstanie jakaś lepsza mutacja...

Między religią a radiem

Po wojnie atomowej...

Nie wiem... Ale w świecie islamskim, którego ekspansja nas czeka, nie przebiera się w środkach. Wielka rzecz się stała, że w Arabii Saudyjskiej ułaskawiono dziewczynę, ofiarę zbiorowego gwałtu, którą skazano na pół roku więzienia i chłostę. Rozumie pan – wielka rzecz! Ale to nie jest ich zwycięstwo, tylko cywilizacji europejskiej. Oczywiście, to nie jest zrobione za darmo, lecz na siłę, bo przecież wiadomo, że oni są zależni od polityki amerykańskiej i dlatego ustąpili, a nie z pobudek humanitarnych. Ale jednak to jest zwycięstwo. Jeden kroczek w dobrą stronę.

Kiedy powiedziałem, że jest pan bohaterem, miałem na myśli to, że bronił pan właśnie tej dobrej strony.

Tacy też są. Sprawiało mi to satysfakcję. Ale to nie jest bohaterstwo.

Gdy powiedział pan swego czasu, że Radio Maryja powinno zostać zlikwidowane, przeczytałem gdzieś, że pisze pan donosy na Polskę...

Nadal uważam, że Radio Maryja powinno być zlikwidowane, bo pobudza do nienawiści. Nie wiem, jak to jest z tym modleniem się, z misją religijną tego radia. W ogóle nie rozumiem, dlaczego to jest takie ważne. Możliwe, że człowiek musi mieć jakąś mistykę, że potrzebuje takiej wspólnoty, bo wtedy czuje się silniejszy. Nie zmienia to jednak faktu, że ideologiczne zaangażowanie tej rozgłośni jest skandaliczne. Ciekawe zresztą, że dobrzy ludzie do dobrego, do budowania trudniej się organizują, a źli do destrukcji – bardzo łatwo.

Janowi Tomaszowi Grossowi ujawnienia zbrodni w Jedwabnem też nie wybaczono.

Proszę pana, a kto by chciał, żeby bandytyzmem nazywać to, co było robione z głębokiego uczucia? Kto by chciał przed społeczeństwem stanąć w roli bandyty? Mord w Jedwabnem na tym polegał, że ci, którzy tego dokonali, wierzyli, że robią coś dobrego. Oni nie zabili pojedynczego człowieka, lecz zlikwidowali całą grupę społeczną. Wiele lat pracowano w Polsce na tę antysemicką nienawiść. W okolicach Jedwabnego największe wpływy ideologiczne miał podobno Piasecki, który przecież trafiał do najmniej wykształconych ludzi. Kościół w sprawie pogromu kieleckiego zachował się bardzo powściągliwie, wręcz milcząco. A było to już po Holokauście, były już te miliony trupów w Polsce.

Dziś mówi się, że w Polsce nie ma antysemityzmu, że to tylko
jednostkowe przypadki.


Wie pan, bardzo różne rzeczy się mówi, głównie to, co chce się widzieć, a nie to, co istnieje naprawdę. Mówi się, że świeci słońce, gdy jest zachmurzone niebo. Antysemityzm istnieje. Wystarczy przejść się ulicą w Łodzi i poczytać napisy na murach. Przecież nikt nie stoi z batem i nie każe tym chłopcom tego pisać.

Oni robią to z głupoty.

Oczywiście, że z głupoty. To jest sprawa wychowania w szkole i w domu. Widocznie w domu mówi się o Żydach. Skądś to się bierze. Przecież prawdziwego Żyda dziś nikt nie spotka. Znam przypadek, jak do pewnej dziewczynki w przedszkolu dzieci, które jeszcze dobrze mówić nie potrafią, wołały: „Ty jesteś Żech!”. Antysemityzm kryje się w języku, w myśleniu, a w końcu w mentalności. Nie zniknął. Zresztą to nie jest tylko polska specjalność, choć akurat u nas odbywały się grupowe zbrodnie.

Od dobra do zła


Myśli pan, że po ostatnich wyborach zmieni się w Polsce na lepsze?

Powtórzę raz jeszcze: przejście z dobrego do zła jest o wiele łatwiejsze niż ze zła do dobrego. Myślę, że zanim tu się wyrówna, minie sporo czasu. Powrót do stanu sprzed Kaczyńskich, kiedy nie każdy był podejrzany o złodziejstwo, a ludzie nie bali się mówić, co myślą, będzie dość trudny. Choć już dziś widać, że nastrój się zmienił, że ludzie jakby odetchnęli, zaczęli się swobodniej wypowiadać.

Dlaczego naród dał się uwieść Kaczyńskim?

Kaczyński to jest typ, który mówi: ja jestem ten najlepszy, a wszyscy inni to złodzieje, komuniści, a lekarze to mordercy etc. To się pewnej grupie spodobało, bo są ludzie, którzy lubią, gdy ktoś im mówi, co mają myśleć i jak mają postępować. A przy tym najłatwiej wskazać wspólnego wroga. Tak działa ten mechanizm. Bardzo trudno nauczyć społeczeństwo tolerancji, to jest bardzo długa szkoła.

Stawia pan gorzką diagnozę.
Bo nie mam żadnych złudzeń, ani co do człowieka, ani co do polityki. Z drugiej strony wiem, że nic strasznego się nie stanie, że wprawdzie bardzo powoli, żmudnie, ale wiele spraw się uspokoi. Bardzo dużo zależy od warunków materialnych, od sytuacji gospodarczej, od otwarcia się na świat. Dlatego tak ucieszyłem się z Schengen, bo to jest krok w pozytywnym kierunku. Mówiło się ostatnio o tej fali emigracji. Ale ona pokazała, że ludzie dobrze się czują w normalnych krajach, w których inność, wszystko jedno jaka, nie jest piętnowana. Najlepszy dowód, że sami są tam tolerowani przez tubylców. Być może to jest kwestia dobrobytu. Ale jak dobrobyt jest większy, to i mniej jest zawiści, zazdrości.

Kiedyś Jacek Kuroń napisał o panu, że pan na zawsze pozostał komendantem powstania w getcie...Bo w moim przekonaniu, zawsze trzeba być po stronie słabych. To wszystko.



Marek Edelman (ur. w 1921 r.) – ostatni przywódca powstania w getcie warszawskim, wybitny kardiolog, działacz polityczny i społeczny, obecnie związany z Partią Demokratyczną. W czasie II wojny światowej członek socjalistycznego Powszechnego Żydowskiego Związku Robotniczego (Bundu), w 1942 r. współzałożyciel Żydowskiej Organizacji Bojowej. Uczestnik powstania w getcie warszawskim, a po śmierci Mordechaja Anielewicza ostatni przywódca bojowników ŻOB podczas walk. Uczestnik powstania warszawskiego. W 1946 r. na stałe zamieszkał w Łodzi, gdzie ukończył medycynę. Polski nie opuścił nawet wtedy, gdy po Marcu ‘68 do Francji wyemigrowała jego rodzina, a jemu z powodów politycznych nie przyjęto pracy habilitacyjnej. Od lat pracuje w łódzkim w szpitalu im. Pirogowa. W latach 70. rozpoczął działalność opozycyjną, w 1976 r. był jednym z sygnatariuszy skierowanego do władz PRL Listu 101 intelektualistów przeciwko zmianom w konstytucji. Współzałożyciel Komitetu Obrony Robotników i działacz „Solidarności”. W stanie wojennym internowany. Jest autorem książek „Getto walczy” i „Strażnik”, a także pracy naukowej „Zawał serca”. Jego dzieje spisała Hanna Krall w wywiadzie-rzece „Zdążyć przed Panem Bogiem”. Odznaczony przez Aleksandra Kwaśniewskiego Orderem Orła Białego. W październiku 2007 r. otrzymał tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Medycznego w Łodzi.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
skrzydlata



Dołączył: 29 Wrz 2007
Posty: 350
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 23:19, 03 Sty 2008    Temat postu:

Bardzo mądry człowiek Żebyż wszyscy mieli tak mocno zaszczepioną tolerancję...

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Sob 22:41, 05 Sty 2008    Temat postu:

skrzydlata napisał:
Bardzo mądry człowiek Żebyż wszyscy mieli tak mocno zaszczepioną tolerancję...


Też tak uważam Think

Droga prywatna KTT

W miejscowości w której mieszkam, w Łomiankach, powstają „ulice prywatne”. Nie są to ulice przebiegające przez czyjeś prywatne latyfundia, lecz zwyczajne uliczki, wzdłuż których stoją domki różnych właścicieli i które przeważnie zresztą prowadzą ku niezniszczonym jeszcze przez deweloperów budowlanych obszarom pól i łąk.
Nie wiem, jak prywatyzuje się ulice, czy wystarczy do tego zamówienie tabliczki z napisem „ulica prywatna – wstęp wzbroniony”, czy też wymaga to jakichś bardziej skomplikowanych zabiegów prawnych. Nie wiem też, jak mieszkańcy tych uliczek dzielą między siebie tę prywatną własność, widać tylko, że wszyscy po równo korzystają z prawa obsobaczania intruzów naruszających ich prywatność.

Wiem natomiast, że na pewno idą oni z duchem czasu.
Przeżywamy oto bowiem miodowe miesiące pożycia z nowym rządem Platformy i PSL. Rząd ten, strzelający nierzadko grube gafy, na przykład ze służbą zdrowia, i słabo jeszcze obyty z pragmatyką rządzenia, sprawia mimo wszystko wrażenie sympatyczne i kulturalne, co po rządach PiS jest samo w sobie pewną wartością.

Równocześnie jednak warto pamiętać, że rząd ten wyrasta z formacji, która już dość dawno, jeszcze w czasach Kongresu Liberalno-Demokratycznego, sformułowała swoje gospodarcze i społeczne credo, a ministrem finansów uczyniła obecnie brawurowego neoliberała Jacka Rostowskiego, który – o czym przypomina prof. Tadeusz Kowalik („Le Monde Diplomatique”) – jeszcze w roku 1989, jako jeden z akolitów prof. Balcerowicza, na pytanie dziennikarza, jakie będzie bezrobocie w Polsce, odpowiadał beztrosko: „Nie wiemy. Może milion, może dwa, może trzy, a może wcale”.

Dogmatem tej ekipy jest prywatyzacja. Żyją oni w przekonaniu, że gospodarka prywatna jest zawsze sprawniejsza od gospodarki publicznej – państwowej, komunalnej lub spółdzielczej – a prywatyzowanie przynosi ze sobą automatycznie rozwiązanie wszystkich trudnych problemów, ponieważ dyryguje nim rynek.

Ślady tego dogmatu widzimy niemal wszędzie.
Nietrudno więc zauważyć – chociaż nikt jeszcze nie powiedział tego z całą otwartością – że za różnymi pomysłami w sprawie służby zdrowia kryje się niczym as w rękawie mniej lub bardziej radykalny pomysł prywatyzacyjny. Podobne myśli snują się też na horyzoncie, gdy mowa o mediach publicznych, czego zapowiedź zniesienia abonamentu radiowego i telewizyjnego jest dyskretnym przedsmakiem. Wszyscy wiedzą, że abonament ten działa kiepsko, jego ściągalność jest marna, a jego wysokość nie wystarcza na utrzymanie prawdziwej, to znaczy wolnej od reklam i komercji, publicznej telewizji i publicznego radia. Ale abonament daje telewidzom niepodważalne prawo domagania się telewizji lepszej, kulturalnej i obywatelskiej, czyni z nich podmiot świata medialnego, nie zaś bezwolny przedmiot komercyjnej manipulacji.
Gdy niedawno wybuchła awantura w sprawie odmowy sponsorowania zespołów sportowych przez przedsiębiorstwa skarbu państwa, ze strony rządu padła odpowiedź, że przedsiębiorstwa te i tak należy sprywatyzować, a potem właściciele sami zdecydują, czy chcą, czy też nie chcą płacić za futbolistów.
Z okazji górniczej Barbórki okazało się, że tradycyjnych orkiestr górniczych jest coraz mniej, ale przedstawiciel Kompanii Węglowej powiedział w telewizji, że zadaniem kompanii jest wydobywanie węgla, a nie granie na puzonach i bębnach.
Są to wszystko na pozór drobiazgi, ale układają się one w dość czytelny schemat.
Prywatyzacja bowiem nie odbywa się w próżni. Jest ona zawsze zawłaszczaniem przez sferę prywatną tego, co stanowiło dotąd sferę publiczną. Jest zmianą proporcji pomiędzy tymi dwoma sferami, a w konsekwencji także zmianą charakteru społeczeństwa.

Mówimy, niekiedy z wielką emfazą, o społeczeństwie obywatelskim i samorządnym, ale przecież owa obywatelskość i samorządność nie dotyczą jedynie ogólnikowego gadania, ale ich istotą jest zarządzanie tym, co stanowi obywatelską, publiczną własność. Społeczeństwo obywatelskie pozbawione publicznej własności, o której może ono praktycznie decydować, jest fikcją.

Taką własnością są publiczne szpitale, publiczne media, a także górnicze orkiestry stanowiące nieodłączny element śląskiego obyczaju i folkloru i drużyny piłkarskie, podniecające masową wyobraźnię.
Nie jest żadnym odkryciem stwierdzenie, że wiele z tych struktur działa źle. Pytanie jednak, czy dzieje się tak dlatego, że są one zbyt mało prywatne, czy też dlatego, że są one zbyt mało publiczne. Przykładem może być spółdzielczość mieszkaniowa, którą państwo postanowiło obecnie rozprzedać za symboliczną złotówkę użytkownikom mieszkań. Na pozór jest to niesłychana wspaniałomyślność, w rzeczywistości jednak właściciele tych mieszkań tracą wszelki wpływ na to, jak wygląda ich klatka schodowa, ich blok, ich podwórko, tracą społeczne prawo do decydowania o publicznej własności i mogą się rządzić tylko we własnym mieszkaniu.
Nie są to sprawy błahe. Przeciwnie, jeśli istnieje obecnie – w co niektórzy wątpią – jakaś zasadnicza różnica pomiędzy prawicą a lewicą, to dotyczy ona właśnie tego, że ideałem prawicy jest społeczeństwo sprywatyzowane, złożone z rywalizujących ze sobą i konkurujących posiadaczy, od wielkich do małych, podczas kiedy ideałem lewicy jest społeczeństwo wspólnoty, wsparte o własność publiczną. Tylko takie społeczeństwo może być społeczeństwem obywatelskim, ponieważ tylko na tym gruncie wytworzyć się może to, co prof. Bauman nazywa „agorą”, a więc miejscem, gdzie „prywatnym sprawom nadaje się wymiar publiczny, kształtuje opinie i feruje wyroki” („Globalizacja”).
Prywatyzacja jako program społeczny, zagarniająca zarówno przestrzeń, jak i instytucje publiczne, zawęża i likwiduje „agorę”. „Elity – pisze Bauman – wybrały izolację i są gotowe płacić za nią słono. Reszta społeczeństwa natomiast stwierdza, że jest odcięta i musi ponosić wysokie koszta psychologiczne, kulturalne i polityczne”.


Argumentem prawicy jest to, że wprawdzie być może władza prywatnych elit jest dewastująca psychologicznie, kulturalnie i politycznie dla reszty społeczeństwa, ale za to ewangelia prywatyzacji sprawdza się w wymiarze ekonomicznym, po prostu jest bardziej produktywna. Otóż Adam Leszczyński w „Gazecie Wyborczej”, a więc piśmie do niedawna głoszącym tę ewangelię, przypomniał właśnie dwie książki, Naomi Klein „Doktrynę szoku” i Paula Krugmana „Sumienie liberała”, z których wynika, że nic podobnego. I Leszczyński słusznie też przewiduje, że tak jak – z pewnym opóźnieniem – przyszły do nas idee gospodarcze Hayeka i Friedmana, dając nam w prezencie „terapię szokową” Balcerowicza, tak teraz muszą nadejść idee Klein i Krugmana, podważające tamte aksjomaty.

I na tym właśnie polu przyjdzie lewicy stoczyć bój z naszym nowym, sympatycznym rządem. Jeśli oczywiście lewica zechce usprawiedliwić w społecznym działaniu swoją dumną nazwę, na co byłby już najwyższy czas.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Wto 21:18, 08 Sty 2008    Temat postu:

Jerzy Domański

Kto się boi Ćwiąkalskiego

Pokaż mi wrogów, a powiem Ci, ile jesteś wart. Ta maksyma jak ulał pasuje do prof. Zbigniewa Ćwiąkalskiego, nowego ministra sprawiedliwości. Człowieka najzacieklej atakowanego przez PiS. Dla pretorianów PiS z „Dziennika” i „Rzeczpospolitej” jest oczywiste, że premier Tusk musi go odwołać. Tak oczywiste, że nie pytają, czy go odwoła, tylko kiedy? Przebierając nóżkami do wyeliminowania Ćwiąkalskiego, pokazują, jak bardzo ten krakowski profesor ich uwiera i jak bardzo jest niebezpieczny dla kadrowej kamaryli zbudowanej przez Ziobrę. Wiedzą, kogo i dlaczego chcą ochronić. I bardzo się śpieszą, atakując ministra sprawiedliwości non stop i przypisując mu wszystkie grzechy tego świata. Mają powody do pośpiechu, bo każdy dzień urzędowania Ćwiąkalskiego pokazuje kolejny kawałek prawdy o rządach Ziobry i jego zauszników. Jakżesz musi boleć PiS-owskich zagończyków, że mimo tak wielkich starań i grzebania w życiorysie nic na prof. Ćwiąkalskiego nie mają. A uporczywe zarzucanie mu, że jako adwokat bronił przestępców, ma równie wielki sens jak zarzucanie lekarzowi, że operował gwałciciela. Ale nie do takich nonsensów nas PiS-owszczycy przyzwyczaili. Grają ciągle ten sam repertuar, bo innego nie znają. Czas nie jest ich sprzymierzeńcem. Im dłużej opinia publiczna będzie mogła słuchać i porównywać wypowiedzi Ćwiąkalskiego i Ziobry, tym lepiej zobaczymy, jak marny, niedouczony i prymitywny w swoich działaniach był Ziobro. Jak mało wspólnego z prawem i praworządnością miały działania wielu ludzi, którzy awansowali za jego czasów w prokuraturze. Różnica między ministrami sprawiedliwości z PO i PiS jest porażająca. Z jednej strony, prawnik z dorobkiem naukowym i praktyką, kompetentny erudyta, a z drugiej – niedouczony, nieprecyzyjny, zapatrzony w siebie ambitny polityk. To prawdziwa przepaść. Taka jak między słabym magistrem a wybitnym profesorem. PiS nie może znieść tego upokorzenia i będzie robiło wszystko, by tak niebezpiecznego przeciwnika wyeliminować. Popada w tym wszystkim w śmieszność. Bo na przykład stawia zarzuty Ćwiąkalskiemu o czystki w prokuraturze. Śmieszny zarzut po tym tornado kadrowym, jakie prokuratura przeszła za czasów Ziobry. PiS liczyło pewnie na to, że ten ich polityczny desant okopie się na stołkach aż do emerytury. Że ich nominaci, powszechnie krytykowani za brak kwalifikacji i gorliwą dyspozycyjność, są nie do ruszenia. Bo byli dobrzy w przygotowywaniu materiałów na propagandowe konferencje Ziobry. Bo byli gotowi każdego zamknąć i to na dowolny czas. Jeśli ktoś jeszcze nie wie, kim są ci najbardziej zaufani ludzie PiS, to niech poczyta, kogo tak zaciekle ta partia broni. Wierzę, że ta obrona będzie nieskuteczna. Że mamy prawo do pełnej wiedzy na temat wykorzystywania prokuratury za rządów PiS. Bo tylko pełna wiedza o kulisach rządów Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry może być skutecznym lekarstwem na to, by kolejni ziobropodobni nie potraktowali instytucji prawa jak zabawki, z którą mogą robić, co zechcą. A gdy będą dowody winy, to musi być i kara. Taka jak PiS lubi. Wysoka i odstraszająca naśladowców.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Czw 19:54, 10 Sty 2008    Temat postu:

KTT

Z wizytą do przyjaciół Very Happy

Nikt nie ma wątpliwości, że Polska jest najwierniejszym przyjacielem Stanów Zjednoczonych. Do tego stopnia, że za pomocą tarczy antyrakietowej, zainstalowanej w Jezierzycach koło Słupska, gotowi jesteśmy bronić przed wrażymi atakami Kansas City i stanu Wisconsin, a także Missouri i Missisipi. Ambicją też każdego rządu polskiego jest pogłębianie naszej przyjaźni przez zniesienie dla Polaków wiz wjazdowych do USA, co jednak żadnemu z rządów jeszcze się nie udało. Amerykanie wolą przyjaźnić się z nami na odległość niż metodą bezpośredniego kontaktu usta-usta. Nie można też przypuszczać, aby cokolwiek w tych sprawach zmieniło się w dającej się przewidzieć przyszłości. W tej sytuacji propozycją realistyczną wydaje się przyjęcie przez rządy polskie wizowego planu minimum. Sukcesem tego planu, którym mógłby się poszczycić każdy rząd, zwłaszcza w okresach wyborczych, byłoby nakłonienie naszych przyjaciół, aby nadal nie znosząc oczywiście wiz dla Polaków, zaniechali jednak traktowania ludności zamieszkałej pomiędzy Bugiem i Odrą i legitymującej się polskimi paszportami lub też nowymi, plastikowymi dowodami osobistymi jak stada nieumytych kretynów, ogarniętych maniakalną potrzebą znalezienia się na terytorium Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej...

...Troską Amerykanów jest więc to, aby ów niepojęty polski zapał do poznawania Ameryki wyhamować, a także podkreślić, że istnieje jednak jakaś różnica pomiędzy takim Rzymem czy Sewillą a miejscowością Tucson w Arizonie czy Yankton w Nebrasce. Służy do tego „Kompendium wiedzy o wizach do USA”, oficjalny dokument instruktażowy, zamieszczony na stronie internetowej USA.INFO.PL, z którym zapoznać się musi każdy polski petent, który zamierza ubiegać się o wizę amerykańską.

Ów dokument, umieszczony na urzędowej stronie ambasadzkiej, jest sam w sobie utworem niezwykle oryginalnym. Przynosząc „kompendium wiedzy” o wizach, jest zarazem dziełem wesołka, który zwraca się do swoich czytelników w tonie pół urzędowym i pół osobistym, a przy tym protekcjonalnym i powszechnie zrozumiałym, jakim mówi się do dzieci lub debili. Autora bawią ucieszne paradoksy sztuki wydawania wiz amerykańskich, zwłaszcza zestawione z infantylizmem miejscowych petentów, i pisze na przykład: „Najczęściej zadawanymi pytaniami są dwa: jakie mamy szanse na otrzymanie wizy turystycznej?, a także jak przygotować się do rozmowy z konsulem? Na pierwsze pytanie odpowiedzi nie ma i nawet pytać nie ma sensu!”, cieszy się autor. Nie ma sensu, ponieważ „częstymi bywają sytuacje, gdy osoby o podobnej sytuacji, o takim samym »przygotowaniu« do spotkania otrzymują rozbieżne decyzje”. Ponadto, jak wyjaśnia w innym miejscu, to, co naiwny petent uważa za wizę wjazdową do Stanów i co otrzymuje się w konsulacie, wcale nie jest wizą, lecz jedynie promesą wizową, natomiast „wizę sensu stricto dostaniesz (lub nie!) dopiero na lotnisku w USA”. Tam też dopiero urzędnik imigracyjny „decyduje o tym, czy pozwoli ci na przebywanie na terenie USA. Także On (o urzędniku imigracyjnym jako o postaci mocarnej „Kompendium” pisze dużą literą – ktt) rozstrzyga o długości twojego pobytu”. W sumie więc to, co możemy otrzymać w konsulatach USA w Polsce, jest jedynie niepodważalnym prawem do wpłacenia w kasie konsulatu 100 dol., po czym na własne ryzyko możemy przelecieć nad oceanem i wylądować na lotnisku amerykańskim, na którym On może nam dać kopa w tyłek i wysłać z powrotem. Very Happy

Podobną jednak władzę jak On, czyli urzędnik imigracyjny, choć nieco mniejszą, ma także konsul amerykański w Polsce. Od jego bowiem „suwerennej, a często subiektywnej decyzji” zależy, czy udostępni nam spotkanie z wielkim Nim w USA. Dlatego też „najważniejszym czynnikiem jest pierwsze wrażenie, które robimy albo i nie robimy na urzędniku amerykańskim”, zdradza nam tajniki służby konsularnej autor „Kompendium”, pomijając przy tym dyskretnie inne subiektywne czynniki, które mogą wpływać na suwerenne decyzje konsula, jak na przykład jego stan gastryczny, aktualne pożycie małżeńskie lub wynik ostatniego meczu bejsbolowego ulubionej drużyny z Chicago. W zasadzie jednak, uczy „Kompendium”, „przekonać konsula może najpewniej osoba zadbana (tak, tak, to nie żart, nawet takie sprawy trzeba czasem przypominać...) schludnie, ale nie nazbyt przesadnie elegancko ubrana, zachowująca spokój, opanowana, krótko odpowiadająca na pytania. Ja bym dodał jeszcze: sprawiająca wrażenie swobodnego stosunku do tego, czy otrzyma wizę, czy też nie”. Aż dziw bierze, jak przy takich gustach konsula przed laty dostał wizę do USA Albert Einstein w swoim rozciągniętym swetrze, jak latali tam Zygmunt Kałużyński czy Andrzej Czeczot. Widocznie jednak wszyscy oni umiejętnie sprawili wrażenie, że wiza do USA im wisi...

...„Kompendium” oprócz innych licznych sytuacji wizowych przewiduje także wypadki, kiedy pomiędzy Amerykaninem lub Amerykanką a osobą z Lechistanu dochodzi do związków małżeńskich. Z tego nietaktu jednak musi się tłumaczyć Amerykanin, który „musi pisemnie opisać, jak doszło do zapoznania się, w jaki sposób doszło do decyzji o zawarciu związku małżeńskiego, jakie mają narzeczeni plany po zwarciu małżeństwa. Należy także udowodnić, iż ślub na pewno nastąpi w ciągu 90 dni od wlotu narzeczonej/narzeczonego”. Żadnej lipy – skoro jest „wlot”, musi być ślub! podkreśla parokrotnie „Kompendium”. Za to osoba poślubiona otrzymuje prawo pracy w USA. Może mianowicie wykonywać „prace, których Amerykanie nie chcą się podejmować”, podobnie jak szczęśliwi posiadacze wiz H2A i H2B, o które błagać mogą konsula niewykwalifikowani robotnicy rolni i inni, których praca nie wymaga żadnych umiejętności. Będzie to „praca tymczasowa, nie stała, warto sobie zdać z tego sprawę na samym początku”, mówi nam szczerze „Kompendium”. Jedźmy do USA. Nic tak nie zbliża narodów jak wzajemny, bezpośredni kontakt.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Śro 21:42, 16 Sty 2008    Temat postu:

Ziemia na lewo we mgle

Łatwiej dziś przewidzieć, co będzie ze służbą zdrowia, niż opisać sytuację po lewej stronie sceny politycznej. Ziemia na lewo spowita jest mgłą, z której od czasu do czasu dobiega huk petard. Dużo huku, ale efekt mały. Co się z tego urodzi, nie wie nikt.
A wielu chciałoby nie tylko wiedzieć, ale wręcz czeka na sensowne projekty polityczne. Kilka milionów ludzi czeka na to od paru lat. Przynajmniej od połowy kadencji rządu Millera. Czeka bezskutecznie. I to jest pierwszy problem polskiej lewicy. Rażące rozmijanie się oczekiwań potencjalnych wyborców lewicy, czyli około 30% polskiego społeczeństwa, z ofertą, jaką mają dla nich aktualne partie i ruchy lewicowe oraz reprezentacja parlamentarna, czyli LiD. Drugi to odwrócona piramida kompetencji. Im wyżej w hierarchii, tym gorzej. Jest coś zdumiewającego i całkiem nienormalnego w tym, że formacja, która ma wśród swoich sympatyków setki intelektualistów i wybitnych ludzi kultury, mówi tymi nieporadnymi głosami, które ciągle słyszymy.

Ostatnie lata przyniosły gruntowną zmianę warty. Zmiana miała charakter totalny, nienotowany w warunkach pokojowych. I nietypowy, bo lewicowi liderzy na ogół nie przegrywali z przeciwnikiem politycznym, ale popełniali jeden po drugim polityczne samobójstwa. Samounicestwiając się na dodatek w sposób bardzo widowiskowy. Przynosząc wstyd i szkodę całej formacji. Gdyby sięgnąć do listy najważniejszych polityków lewicy sprzed pięciu lat, to zobaczyć można zaledwie kilka osób, które obroniły swoją pozycję. Taki ubytek nie mógł być bez wpływu na kondycję partii. Polityka przecież to rzemiosło wymagające długiego terminowania i wielorakich kompetencji. A przede wszystkim wiedzy! Na zużycie się czołówki lewicowej nałożyła się jeszcze luka pokoleniowa wśród 40-latków. No i w efekcie mamy taki stan jak dziś.Ze starego składu liderów lewicy zostało dwóch bardzo liczących się polityków –

Szmajdziński i Borowski. Z tą jednak różnicą między nimi, że Szmajdziński prawie nie ma wrogów, a o Borowskim, doceniając jego kompetencję, mało kto mówi dobrze. I zanosi się na to, że Borowski może być dużym kłopotem dla nowych projektów lewicowych. Sprawiedliwie oceniając sytuację, kłopotem niejedynym. Źle to wszystko wróży. Bo jaka formacja może przeżyć, gdy jej konie wyścigowe trzeba ciągnąć za uszy?

Polityków za uszy mogą ciągnąć ruchy społeczne, stowarzyszenia, zespoły doradcze, eksperci, kluby dyskusyjne i środowiska artystyczne. Jest ich po lewej stronie wielokrotnie więcej niż wyrazistych, kompetentnych polityków. Szkopuł w tym, że te światy coraz bardziej się rozmijają. Politycy lewicowi bardzo rzadko tam zaglądają. Najczęściej przy okazji wyborów. Taka reprezentacja nie jest dziś nikomu potrzebna. Na szczęście w warunkach wolnego rynku nie jesteśmy skazani na to, by ciągle kupować bilet na ten stary, zawodny statek z nierzetelną załogą.

Jerzy Domański


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Czw 18:11, 17 Sty 2008    Temat postu:

Głupstwa KTT


Drobiazgi, głupstwa, szczegóły i szczególiki potrafią być ozdobą życia. (...)
Jest to oczywiście żadne odkrycie i na tę właściwość natury ludzkiej dość już dawno wpadli politycy, posługując się sympatycznymi szczegółami i głupstewkami, wówczas gdy pragną poprawić swój obraz lub odwrócić uwagę współobywateli od spraw prozaicznych. Prezydent Sarkozy na przykład, gdy entuzjazm wokół jego osoby nieco przygasł, wydobył zza pazuchy nową narzeczoną i większość Francuzów mówi teraz o tej nowej parze, nie zaś o tym, co naprawdę należy zrobić z ubogimi przedmieściami francuskich miast, zamieszkanymi przez imigrantów, które są stale tykającą bombą zegarową. Pani Clinton przegrywając z Barackiem Obamą w przedbiegach prezydenckich, zdobyła się na łzy malowniczo zraszające jej chłodne zazwyczaj oblicze, co odsunęło nieco w cień zasadnicze podejrzenie, że Ameryka ma dosyć swego establishmentu politycznego, nawet w tak dobrym wydaniu jak Clintonowie, i naprawdę chce zmian. Także nasz premier, zderzając się coraz brutalniej z realiami rządzenia krajem, coraz częściej pokazuje nam swoje zdjęcia w kostiumie piłkarskim, jakby szykował się do Euro 2012 albo do jakiegoś transferu, nie zaś do rozwiązywania istotnych problemów społecznych, które są trudniejsze, niż mu się wydawało. Think

Głupstwa i szczegóły wtedy jednak tylko odgrywają rolę tonizującą, jeśli traktuje się je lekko, jako szczegóły właśnie, nie zaś jako problemy, z racji których należy skakać sobie do oczu. Daleki jestem od uznania dla rządów Lecha Kaczyńskiego w Warszawie, dla którego stolica była po prostu trampoliną do posady prezydenckiej, tak jak poprzednie jego miejsca pracy w NIK i Ministerstwie Sprawiedliwości były kuźnią kadr dla IV RP. Ale doprawdy nie jestem w stanie wzbudzić w sobie świętego gniewu na widok rachunku na 500 zł, które Kaczyński lub ktoś z jego otoczenia wydał na służbową kolację w restauracji La Boheme, co media przedstawiały nam jako dowód niepoczytalnej rozrzutności PiS-owskich władz Warszawy. Jeśli zaś przyjmiemy, że w biesiadzie tej uczestniczył także ówczesny wiceprezydent, a dziś szef TVP, p. Andrzej Urbański, to patrząc na jego figurę, należy uznać, że suma rachunku była wręcz głupstwem.

Niedawno, za sprawą „Faktu”, gorącym tematem polemiki prasowej stało się futro przewodniczącej związku zawodowego pielęgniarek, Doroty Gardias, w którym wystąpiła ona przed kamerami telewizyjnymi, zapowiadając strajk swoich koleżanek w walce o podwyżkę uposażeń. Głupstwo, temat do lekkiego żarciku przerodził się jednak w ręku polemistów w zagadnienie społeczne, z czego miało wynikać, że pielęgniarkom powodzi się pysznie, a domaganie się przez nie wyższych płac jest zwykłą fanaberią, podniecaną przez związek zawodowy.

Ta transformacja głupstwa w problem nie odbyła się oczywiście przypadkiem, ponieważ zamówieniem politycznym jest teraz podgryzanie związków zawodowych – pielęgniarek, lekarzy, nauczycieli i górników – które po okresie ospałości zaczynają wracać do swojej właściwej roli. Nie tak dawno przecież dwaj autorzy z „Gazety Wyborczej” nawoływali górników z kopalni Budryk, aby wręcz „odebrali władzę związkowcom”, którzy prowadzą ich do strajku, a takich nawoływań jest więcej. A więc futerko pani Gardias, które, jak dumnie powiedziała prasie, dostała od męża – która kobieta nie pochwaliłaby się takim mężem i takim futrem? – pasuje do tej kampanii jak ulał. Very Happy

Całkiem niedawno obiegła prasę wiadomość, że rząd, który miał się zająć reformą służby zdrowia, zebrał się w tej sprawie nie w tym czasie, co powinien, a może nawet nie w tym miejscu, co zwykle. Oczywiście, że istnieje pewnie jakiś regulamin pracy rządu, który określa, co, gdzie, jak i kiedy należy uchwalać, normalnym ludziom jednak jest to całkowicie obojętne, byleby efekty tej pracy były należyte. Rzecz w tym jednak, że więcej dowiedzieliśmy się o głupstwie, jakim jest regulaminowość obrad rządu, niż o meritum reformy służby zdrowia, które wygląda niepokojąco. Bo co to znaczy na przykład, że szpitale mają się stać spółkami prawa handlowego? Rolling Eyes

Znam jedną taką spółkę prawa handlowego, jest nią telewizja publiczna, i od czasu, kiedy przyjęła ten status, stała się instytucją komercyjną, której nie sposób odróżnić od innych stacji nastawionych na zysk. Czy tak ma się stać ze szpitalami? I czy głupstwo, jakim jest tryb zebrania się rządu, nie przesłania nam przypadkiem czegoś znacznie ważniejszego? Anxious

Głupstwa bawią, ale czasami stają się groźne.
Głupstwem, a także nonsensem językowym stało się niedawne przemianowanie przez bp. Nycza Świątyni Opatrzności Bożej, która stanąć ma w Wilanowie, na Centrum Opatrzności Bożej. Czy ma to znaczyć, że cała Opatrzność Boża zcentralizuje się teraz w sąsiedztwie pałacu królowej Marysieńki i restauracji Kuźnia i stąd czuwać będzie nad resztą globu, a także nieznanymi nam jeszcze galaktykami?
Rolling Eyes

Być może o tym myślał bp Nycz, w praktyce jednak to głupstwo dość łatwo przelicza się na pieniądze, ponieważ od tej pory państwo bulić będzie na to centrum ciężkie miliony, gdyż budżetowi wolno jest utrzymywać centrum, ale nie wolno mu utrzymywać świątyni, choćby dla czystej przyzwoitości wobec konstytucji, która coś tam mówi o świeckości państwa. Anxious

Głupstwem, ale posępnym, jest deklaracja prokuratora złożona przed ukazaniem się na rynku książki prof. Grossa „Strach”, Rolling Eyes że przeczyta służbowo tę książkę, aby stwierdzić, czy opis polskich ekscesów antysemickich po wojnie, w tym pogromu kieleckiego w roku 1946, kiedy zabito bestialsko 42 osoby, nie podlega ściganiu prokuratorskiemu z artykułu 132a, który PiS wprowadziło do kodeksu karnego. Prokuratorowi wolno mówić głupstwa w prywatnej wypowiedzi dla prasy, ale ten artykuł 132a, który stanowi, że „kto publicznie pomawia Naród polski o udział, organizowanie lub odpowiedzialność za zbrodnie komunistyczne lub nazistowskie, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”, ktoś przecież uchwalił, nie myśląc o żartach. Wyobraźmy więc sobie teraz, że prokurator po lekturze książki istotnie dojdzie do wniosku, że prof. Gross istotnie pomówił Naród polski, a ściślej jego uczestników o fakty, które ponad wszelką wątpliwość miały tu miejsce, i zechce zapudłować historyka na trzy lata za wynik jego udokumentowanych badań. I co wtedy?
To prawda, że głupstwa, szczegóły, śmiesznostki ubarwiają życie. Ale dlaczego u nas akurat potrafią one tak szybko degenerować się i potwornieć? Think d'oh!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Nie 8:45, 10 Lut 2008    Temat postu:

Hiobowe wieści

(...) Dlaczego wieść o marnych notowaniach lewicy uważam za hiobową?

Otóż wcale nie dlatego, aby zależało mi koniecznie na tłumnej obecności posłów SLD lub LiD w Sejmie. Obecność ta bez należytej aktywności jest w istocie bez znaczenia. Ważne natomiast jest to, że wobec braku alternatywy lewicowej jedyną alternatywą dla rządu Tuska staje się automatycznie znów Prawo i Sprawiedliwość. Innymi słowy, recydywa IV RP, która teraz byłaby jeszcze groźniejsza, ponieważ podbechtywana przez doznane upokorzenie i chęć zemsty. Rząd PO-PSL przeżywa codziennie mnożące się trudności. Jest w tym sporo jego własnej winy, ponieważ pomimo wcześniejszych zapowiedzi jego rzekomy "gabinet cieni" nie przygotował żadnych realnych rozwiązań w sprawach, o których wiadomo było, że wybuchną zaraz po objęciu władzy, takich jak służba zdrowia czy oświata. (...) Wszystko to razem sprawia, że ewentualny upadek rządu PO-PSL nie jest po prostu taką sobie ewentualną zmianą gabinetu, lecz sytuacją groźną dla tych także, którzy za lewicą nie przepadają, ale jeszcze bardziej nie przepadają za Polską nacjonalistyczną, klerykalną, w konsekwencji zaś prowincjonalną i autokratyczną.
Jest jednak także następne pytanie: dlaczego właściwie zwyczajni, przyzwoici ludzie mieliby poprzeć SLD czy LiD? Na piękne oczy? Ponieważ nie ma innego wyjścia? (...)
Polska jest i będzie w coraz większym stopniu widownią konfliktów społecznych, a to z lekarzami, a to z nauczycielami, a to z górnikami, a to ze sferą budżetową, a to z pracownikami centrów handlowych itd., itp. Można zrozumieć, że polska lewica, podobnie jak lewica europejska, nie ma systemowej odpowiedzi na te konflikty, a więc docelowego modelu, który mógłby zastąpić świat drapieżnego korporacyjnego i globalnego kapitalizmu światem bardziej sprawiedliwym i przyjaznym.
Ale jej powinnością w konfliktach społecznych jest mówić głosem grup dopominających się o swoje. Pielęgniarek, górników, nauczycieli, sprzedawczyń z Biedronki, działkowiczów wyrzucanych z działek, młodych małżeństw, które nie mają mieszkań. Wrosnąć w te środowiska i mówić ich głosem. Lewica po to ma posłów w Sejmie i radnych w samorządach, aby stanowić transmisję nastrojów ludzi pracy do opinii politycznej. Zachowuje się jednak tak, jakby sprawowała rządy i musiała godzić przeciwstawne racje. Tymczasem tych rządów nie sprawuje i nie wiadomo, kiedy do nich powróci. Nie może więc być "najbardziej lojalną opozycją Jej Królewskiej Mości", jak nazywa się formalnie opozycję w Izbie Gmin, ale głosem sprzeciwu tych przede wszystkim środowisk, które już ten sprzeciw podnoszą. Nie słychać takiego głosu.(...)
Lewica nie ma również sensu, jeśli nie niesie ze sobą treści intelektualnych opartych na wiedzy, nauce, racjonalnym myśleniu. Oto drobny przykład. Nie tak dawno pani Katarzyna Kolenda-Zaleska w swoim komentarzu w "Gazecie Wyborczej" zbeształa studentów i naukowców z włoskiego uniwersytetu Sapienza, że nie chcieli słuchać nauk papieża Benedykta XVI z racji jego niechęci do Galileusza. Być może istotnie słuchać trzeba wszystkiego, ale pani Kolenda naucza: "Nauka i wiedza nie są w stanie wyjaśnić złożoności świata, naukowcy, pozbawiając się dialogu z metafizyką, pozbawiają się ważnego punktu odniesienia". Tak się jednak dziwnie składa, że dopiero uwolniwszy się od "dialogu z metafizyką", naukowcy doszli do wniosku, że Ziemia jest okrągła, że obraca się dookoła Słońca, że palenie czarownic nie wypędza z ich ciał szatana, że pomiędzy człowiekiem a innymi ssakami istnieje bliskie pokrewieństwo, mimo iż "metafizyka" twierdzi, że pochodzenie człowieka jako jedynego ssaka w naturze jest nadprzyrodzone. Może nawet dziecko narodzone z zapłodnienia in vitro też jest człowiekiem, takim samym jak wszyscy inni.
Oczywiście, że tego rodzaju lewicowość można sobie hodować na własny użytek i niepotrzebni są do tego żadni lewicowi posłowie w parlamencie. Ale są oni także po to, aby strzec wolności myśli, bez której pogrążymy się bez reszty w "metafizyce". (...)


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Pią 19:51, 15 Lut 2008    Temat postu:

KTT

Przed niedawnym czasem mój ulubiony „Przegląd” ujawnił kłopotliwy fakt z mego życiorysu, jakim jest nieuchronny upływ czasu, który, zdaniem „Przeglądu”, uczynił mnie „jubilatem”.
„Jubilat” to jest taki facet, któremu przyrasta liczba wykorzystanych lat życia, z drugiej jednak strony tych lat życia mu także ubywa, o czym mówi się mniej, zostawiając to na głowie „jubilata”. Oprócz „Przeglądu” moją metryką zainteresował się zresztą także ZUS i oficjalnym pismem przyznał mi „dodatek pielęgnacyjny” w wysokości 153 zł. Poczułem się znacznie lepiej jako obiekt społecznej pielęgnacji, ale z drugiej strony, kto i co zechce mi pielęgnować za jedne 153 zł miesięcznie?
Aby się więc w tym wszystkim połapać, postanowiłem choćby na chwilę uciec za najbliższą granicę, to znaczy do Berlina.
Dawniej, gdy jeżdżenie było towarem limitowanym, każdy wyjazd za granicę, nawet najbliższą, był wystarczającym pretekstem do pisania reportaży, wygłaszania odczytów i nieustannego opowiadania znajomym o zagranicznych dziwach. Dziś jesteśmy narodem globtrotterów i na każdej zagranicznej ulicy słyszy się naszą mowę ojczystą, zwłaszcza w jej zgrzebnym wydaniu ludowym. Gdy zaś zwróciłem się po niemiecku do pewnego pana, czytającego uważnie „Der Spiegel”, odparł mi po polsku: „Gazeta nic nie znaczy”, wstał i odszedł.
Mimo to jednak nie mogę się powstrzymać od kilku uwag o naszych najbliższych sąsiadach, co może być przestrogą także dla nas.
Otóż ostatnio Niemcy wyrządzili sobie wielką krzywdę, wprowadzając mocą ustawy całkowity, powszechny i bezwzględny zakaz palenia tytoniu. Wszędzie. W pociągach, urzędach, barach, kawiarniach i restauracjach, o każdej porze dnia i nocy. Przyjęta niedawno ustawa dopuszcza palenie tytoniu jedynie na policji i w jednostkach wojskowych, w czym widzę ostatni lekki ukłon w stronę starych tradycji. Czym bowiem jest policjant niewypuszczający w twarz przesłuchiwanego złoczyńcy kłębów dymu albo generał niepokazujący ustnikiem fajki lub cygarem kierunków natarcia na mapie sztabowej? W kulturze niemieckiej palenie, papieros czy cygaro zdobyły sobie poczesne miejsce. W malarstwie ekspresjonistycznym roi się od palaczy, zwłaszcza cygar, pełno ich w teatrze, w literaturze, w filmie. W imponującym berlińskim muzeum filmu przy Potsdamerstrasse pokazuje się stale fragment pięknego filmu z Marleną Dietrich, w którym główna, najbardziej dramatyczna scena zbudowana jest w ten sposób, że piosenkarka wyjmuje papierosa z ust zasłuchanego żołnierza, zaciąga się nim, nadal śpiewając przeciska się przez tłum mężczyzn, pożądliwie patrzących na papierosa i na nią, aż wreszcie, na końcu, wkłada papierosa do ust wiernie akompaniującego jej pianisty. Cały dramat pożądania i prowokacji z tym jednym rekwizytem!
Teraz jednak – nic z tych rzeczy. Alles vorbei, jak mówią Niemcy.
Ach, wiem oczywiście, jak niezdrowe jest palenie tytoniu i jak zabójcze jest dla ludzi niepalących tzw. palenie bierne, na które są narażeni w towarzystwie palaczy. Tłumaczy mi to nieustannie
prof. Zatoński swymi publikacjami, a także mój przyjaciel prof. Woy-Wojciechowski. Ale chciałbym ich teraz, jako ludzi o gołębim sercu, zaprowadzić do Berlina, gdzie przed każdą restauracją i kawiarnią wystawiane są na ulicy mimo zimna i deszczu stoliki z popielniczkami, a na fotelach leżą koce, aby wyganiani na mróz palący mogli się nimi okryć, jeśli chcą zakończyć obiad lub kolację cygarem lub papierosem, jak za dawnych czasów. A rozmowa przy kawie, z fajeczką w ręku? A Bierstuba, spowita dymem niemiecka Bierstuba, miejsce dzielnicowego, sąsiedzkiego braterstwa, lokalna agora? Obecnie większa część bywalców Bierstuby stoi na chodniku, wpadają tylko na chwilę do wnętrza, aby wypróżnić kufel, i wracają, trząść się i palić na ulicy!
Być może kiedyś, w myśl nauk antynikotynowych doktrynerów, Niemcy będą zdrowsi. Ale jestem pewien, że przedtem spora ich część wyginie nie od tytoniu, lecz z przeziębienia, zużywając przy tym miliony papierowych chusteczek do nosa, po czym już obecnie można odróżnić niemieckiego palacza.
Piszę o tym nie tylko dlatego, że niemal całe życie „jubilata” spędziłem pod wpływem nikotyny, ale dlatego, że na coś podobnego zanosi się i u nas. Ludzie zawsze z lubością wynajdywali sposoby, aby dokuczyć sobie nawzajem, a więc pewnie to się uda.
Zanim jednak weźmiemy w kwestii palenia przykład z Niemców, weźmy z nich przykład w innej sprawie.
Jak wiadomo, toczą się właśnie polsko-niemieckie rozmowy dotyczące upamiętnienia historii wypędzonych, także tych z Wrocławia i Szczecina, a polska prasa poświęca tym rozmowom pierwsze strony. Jest więc u nas zupełnie odwrotnie niż w Niemczech, gdzie nie spotkałem nikogo, kto by poświęcał tej kwestii jakąkolwiek uwagę i potrafił na przykład odróżnić symboliczne znaczenie „muzeum wypędzonych” od „widocznego znaku”, którym obecnie skłonna jest się zadowolić strona niemiecka.
Może głupio tak mówić, wydaje mi się jednak, że dla przeciętnego Niemca cała ta sprawa, z panią Steinbach włącznie, znaczy niewiele więcej, niż dla nas znaczą czy znaczyły sentymentalne spotkania lwowiaków, którym patronował nieodżałowany Jerzy Janicki, gromadzący wszystkie przedwojenne lwowskie pamiątki, łącznie z biletami tramwajowymi i numerkami z przedwojennych lwowskich szatni. Lwowiacy śpiewali lwowskie piosenki o Wysokim Zamku i panu Bazylim, ale nikt z nich nie zamierzał zdobywać Łyczakowa. Nostalgia jest wielką siłą, ale nie jest siłą niszczycielską. Dopóki oczywiście nie podsypie się pod nią prochu, czego ze strony niemieckiej naprawdę nie widać.
Pokazuje to dość wyraźnie nie tyle sprawa wypędzonych, ile sprawa żydowska. Otóż w przeciwieństwie do kwestii „widocznego znaku”, który mało kogo obchodzi, napotkałem w Berlinie, w mediach głównie, echo polskich dyskusji wokół Grossa i jego „Strachu”. Tym echem jest zdziwienie. Ktoś niedawno tłumaczył mi w Polsce, że opór wobec książki Grossa bierze się u nas nie z antysemityzmu, ale z tego właśnie, że zwłaszcza młodzi Polacy nie chcą być antysemitami i nie chcą, aby im ktokolwiek mówił, że byli nimi kiedykolwiek ich rodzice. Jest to teza prawdopodobna, ale ona właśnie dziwi Niemców, ponieważ tu proces edukacji społecznej przebiegał całkiem inaczej. Polegał on na niezwykle brutalnym i uporczywym aż do bólu podtykaniu przed oczy społeczeństwa niezbitych dowodów popełnionych przez nie zbrodni. I Niemcy wreszcie przyjęli to do wiadomości. Ich problemem jest więc dzisiaj nie to, czy tak było, lecz co należy zrobić i jakim należy być, aby nie zdarzyło się to nigdy więcej.
Takie przynajmniej wrażenie odniosłem w kontakcie ze stojącymi na chłodzie i deszczu nieszczęsnymi niemieckimi palaczami przed Bierstubą. Ludźmi łagodnymi i nad wyraz przyjaznymi, którzy być może ów bestialski zakaz palenia także traktują jako część nałożonej na siebie, dobrowolnej kary.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Czw 19:34, 21 Lut 2008    Temat postu:

KTT

Śmiech pokoleń

"Zostanie po nas złom żelazny i głuchy, drwiący śmiech pokoleń", pisał poeta w roku 1942.

Na szczęście nie mamy powodu do tak czarnych wizji, ale śmiech pokoleń mamy jak w banku. Zostanie po nas bowiem nie tylko kraj zaśmiecony od Tatr aż do morza plastikowymi odpadami, ale w dodatku kraj pozbawiony jakiejkolwiek rozsądnej formy przestrzennej, wynikającej z planowego gospodarowania. Przypominają o tym od czasu do czasu architekci i urbaniści, zdając sobie sprawę, że czynią to już po raz nie wiadomo który, wobec każdego kolejnego rządu, zawsze z podobnym skutkiem.
W materiałach kolejnej sesji Stałego Przedstawicielstwa Kongresu Budownictwa czytamy więc, że "czasy nowożytne, kodyfikując pojęcia dobra publicznego i interesu społecznego obarczyły władze państwowe, centralne i lokalne, odpowiedzialnością za racjonalne gospodarowanie przestrzenią", co z tego jednak, skoro "kryzys gospodarki przestrzennej w Polsce ma wymiar dramatyczny". To prawda, że zwłaszcza w 2007 r. zwiększyła się liczba budowanych domów i mieszkań, ale rozwój ten posiada dwie główne cechy. Po pierwsze więc, koncentruje się niemal wyłącznie w sześciu ośrodkach metropolitalnych , Warszawie, Trójmieście, Wrocławiu, Krakowie, Łodzi i Poznaniu, pozostawiając w doskonałym bezruchu całą resztę Polski.
Po drugie zaś, nie kieruje nim żaden logiczny plan, lecz "niewidzialna ręka rynku". O ile jednak ta "niewidzialna ręka" w ujęciu Adama Smitha, wynalazcy tego terminu, była jednak ręką angielskiego dżentelmena, o tyle współcześnie jest to ręka chciwca, spekulanta, cwanego dewelopera lub zagranicznego inwestora, polującego na szybki i łatwy zarobek. Stąd biorą się nie tylko ceny mieszkań, wahające się od 9 tys. zł za metr we Wrocławiu czy Krakowie do 6 tys. w Łodzi, które od 2001 r. wzrosły dwukrotnie, ale także rabunkowa gospodarka przestrzenią na przedmieściach i w najbliżśzym otoczeniu wielkich miast, gdzie buduje się byle co, narażając osiedlających się tu ludzi na to, że ich domy i mieszkania już wkrótce stracą wszelką wartość i nadawać się będą do wyburzenia. Ta sama chciwość i łatwizna rządzi też w centrach miast, gdzie powszechną tendencją jest likwidacja nawet najskromniejszych terenów zieleni i zamienianie ich w place budowy. W Warszawie od 1989 r. nie powstał ani jeden park publiczny, za to deweloperzy ostrzą sobie zęby na skrawki zieleni wokół Pałacu Kultury, a także drażni ich luźna zabudowa Ursynowa, gdzie pomiędzy już istniejące bloki chcieliby wepchnąć nowe. Jest tysiące przyczyn tego stanu rzeczy. Główną z nich jest powszechny w czasach neoliberalizmu proces zawłaszczania przestrzeni publicznej przez przestrzeń prywatną, a więc wydzielone kondominia dla bogatych, basen prywatny zamiast basenu publicznego, kort tenisowy przy rezydencji zamiast kortu tenisowego przy szkole itd., itp. Piszą o tym socjologowie i badacze społeczni. Drugim jest przekonanie o państwie jako "stróżu nocnym", który nie ma innych obowiązków poza policyjnymi, co odbija się także na strukturze polskiego budownictwa mieszkanowego, gdzie potrzeby społeczne, za które odpowiadać powinno państwo, odgrywają podrzędną rolę. Ze 133 tys. oddanych do użytku w 2007 r. mieszkań 71 tys. są to inwestycje indywidualne, 46 tys. mieszkania przeznaczone przez deweloperów na sprzedaż i wynajem, a zaledwie 7 tys. stanowią mieszkania spółdzielcze.

Udział państwa w tym wszystkim jest więc śladowy albo żaden. Rządy PiS mamiły społeczeństwo wizją 3 mln mieszkań, rząd Platformy w ogóle milczy na ten temat. Nie bez znaczenia jednak wśród przyczyn katastrofy gospodarki przestrzennej w Polsce jest jej ideologiczne przekonanie, że plan, wszelki plan i planowość, jest synonimem "komuny", narzucenie zaś komukolwiek jakichkolwiek wymogów wynikających z planowania przestrzennego jest naruszeniem demokracji i wywalczonej właśnie wolności gospodarczej. Jest to oczywiście brednia. Kraje o rozwiniętej kulturze demokratycznej, Wielka Brytania, Holandia, Szwecja czy Francja, są zarazem krajami surowej dyscypliny planistycznej w zakresie urbanistyki i gospodarki przestrzennej, ich przeciwieństwem zaś są kraje pozbawione tradycji demokratycznych, czego przykładem są Szanghaj, Sao Paulo czy Singapur, o którym dr Adam Kowalewski, architekt, pisze, że "zniszczył wszystkie zabytki chińskiej kultury i jest dziś modnym megacity, zabudowanym szklanymi szafami". Polska lokuje się raczej w tej grupie. U nas jednak myślenie o indywidualnych zyskach łaczy się dodatkowo z absurdalnymi postawami ideologicznymi. Humorystycznym tego przykładem był nie tak dawno zamieszczony w "Gazecie Wyborczej" wywiad pani Jareckiej z architektem szwajcarskim Christianem Kerezem, autorem projektu muzeum sztuki nowoczesnej przy Pałacu Kultury w Warszawie. Autorka wywiadu domagała się od Kereza, aby koniecznie przedstawił swój projekt gmachu muzeum jako ideowy protest przeciwko stalinizmowi, ucieleśnionemu w bryle pałacu, podczas gdy ten tłumaczył jej łagodnie, że zaprojektował swoje muzeum jako płaskie i minimalistyczne, ponieważ pałac jest wysoki i szpiczasty. I tyle. Zupełnie zaś dobił dziennikarkę, mówiąc jej szczerze, że Pałac Kultury jest dlań jedynym wyraźnym i oryginalnym architektonicznym znakiem Warszawy i na tym polega jego wartość. Podobne zdanie podziela dziś, o zgrozo, większość warszawiaków, nie wpływa to jednak na zideologizowane myślenie architektów i urbanistów. Ich nieustannym marzeniem jest zasłonięcie pałacu, skoro nie można go zburzyć. Powrócił więc znowu, wraz z platformerskim zarządem miasta, pomysł obudowania pałacu wianuszkiem drapaczy chmur, "szklanych szaf", co nawet na makietach wygląda przygnębiająco, a cóż dopiero gdy wyobrazimy sobie żywego człowieka jako zgniecioną pchłę stojącą u stóp tych monstrów. Ale w projekcie tym przegląda się duch czasu - maniakalna myśl o zasłonięciu pałacu, bo wybudował go Rudniew na polecenie Stalina, a także deweloperska idea mnożenia kubatur, na których można zarobić, wspierana argumentem, że przestrzeń wokół pałacu jest "za duża". Nie jest za duża, tylko źle zagospodarowana - ale to już osobna dyskusja. Śmiech pokoleń, którym pozostawimy po sobie pozbawione zieleni i przestrzeni publicznej miasta i zaniedbaną resztę kraju, będzie śmiechem ironicznym. Ale także cwaniacki śmiech przedsiębiorców i deweloperów budowlanych zamienić się może w śmiech gorzki, gdy spełnią się przewidywania architektów i urbanistów, że kraj pogrążony w nieładzie przestrzennym stanowi mało zachęcające miejsce dla napływu kapitału inwestycyjnego, nie mówiąc o turystyce i kontaktach kulturalnych.

Nie jesteśmy sami na świecie. Każdy przytomny inwestor woli więc znaleźć się w takiej Pradze czeskiej na przykład, gdzie chodzi się po równych chodnikach, albo na Słowacji, gdzie dobre drogi biegną wśród niezniszczonego krajobrazu, a wyrzucone plastikowe torby nie przylepiają się do nóg za każdym podmuchem wiatru.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Pią 18:05, 29 Lut 2008    Temat postu:

Bronisław Łagowski

Odepchnięte dziecięcą nóżką

Polski rząd złagodził nieco stosunki z Rosją z dwu powodów. Po pierwsze, dlatego że takie było życzenie Unii Europejskiej i Waszyngtonu.

Ten powód zasadniczo wystarczał, ale drugi też miał swoje znaczenie.
Platforma Obywatelska szukająca często bezowocnie różnic programowych z Prawem i Sprawiedliwością skorzystała z okazji, żeby zaznaczyć swoją odmienność w polityce wschodniej. Okazja się pojawiła, ponieważ ta polityka zabrnęła w ślepy zaułek. ...

... Polska polityka wobec Rosji ma w sobie coś urwisowskiego: jest złośliwa, ale realnej szkody nie wyrządza. Solidarnościowa władza gotowa jest obarczyć polską gospodarkę olbrzymimi kosztami tylko po to, aby Rosjanom coś pokazać. Nawet problemy energetyczne zostały wessane przez rusofobiczną mitologię. Śmiech bierze, gdy się słyszy "ekspertów" z rozmnożonych instytutów do spraw wschodnich i prasy opiniotwórczej. Zajmują się głównie dobieraniem przykładów do tez z góry przyjętych. "Rosja" jest słowem samogrającym, wystarczy je wymawiać i już się uzyskuje pozór sensu, a nawet wtajemniczenia.

Sprzymierzanie się w duchu antyrosyjskiej misji z krajami, o których nawet w szkole na lekcjach geografii nie uczą, jest polityką poczętą w pijanym widzie; niczego zdrowego ona na świat wydać nie może. Nieszczęście polega na tym, że nie da się jej wyprowadzić z samego tylko kaczyzmu. Sondaże niezmiennie wykazują, że większość Polaków nie popiera polityki antyrosyjskiej. Naród jednak popiera. Co to jest naród?

Pisałem już kiedyś, że gdy wybucha powstanie, to narodem może być szkoła podchorążych plus kilku literatów bez nazwiska i grupa wtajemniczonych studentów. Taki naród wywołał powstanie listopadowe. Nikt natomiast nie zalicza do narodu tych ośmiuset tysięcy mieszkańców Warszawy, którzy w czasie powstania 1944 r. kryli się przez dwa miesiące po piwnicach, przeklinali powstańców i myśleli tylko o tym, jak by tu nie zginąć z głodu lub od kuli. Narodem byli ci mało liczni, którzy ich na to wszystko, a później jeszcze na wygnanie z miasta narazili. Niejeden raz w historii "Naród", ta nikła mniejszość, machał losem ogółu Polaków jak ogon psem. Trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, kto jest "Narodem" teraz, w czasach pokoju, w Polsce demokratycznej? Odpowiedź nietrudna: jest nim postsolidarność i nikt więcej. Lewicowa i prawicowa, solidarna i liberalna, narodowa i europejska, antysemicka i filosemicka, ale tylko postsolidarność wyodrębnia się w stosunku do większości ludzi mieszkających w Polsce i decyduje o teraźniejszości, przyszłości, a nawet przeszłości kraju. Ten Naród wchłonął wszystkie stereotypy antyrosyjskie, jakie się ukształtowały w przeszłości, i dodał do nich swoje własne....

... Wicepremier Pawlak wydaje mi się razem ze swoim PSL-em reprezentantem zdrowego rozsądku w polskiej polityce. Tym bardziej zdziwiłem się więc, że podpisał się pod projektem gazociągu przebiegającego przez Estonię, Łotwę, Litwę i Polskę. Każdy z tych krajów ma swoich Kaczyńskich, Macierewiczów, Naimskich, których nieukrywaną ambicją jest zmagać się z rosyjskim imperializmem gazowym, naftowym, może niklowym i czym tam jeszcze Rosja jest bogata pod ziemią, bo na ziemi ciągle jeszcze jest raczej bardzo biedna. Już wiemy, że władze tych czterech krajów tylko marzą o tym, by móc zakręcać i odkręcać kurki od rosyjskich rur gazowych. W stosunkach z Rosją Polakom przede wszystkim brakuje rzeczowości. Każdy pozanarodowy Polak rozumie, że jeśli na polskim terytorium zostanie zbudowana amerykańska baza rakietowa, to tym samym podczas hipotetycznej wymiany ciosów rakietowych między Ameryką a Rosją (ja w taką ewentualność nie wierzę, ale ci, co instalują rakiety, zakładają, że nastąpi) Polska z własnego wyboru staje się pobojowiskiem, jak podczas pierwszej i drugiej wojny światowej była z konieczności. "Naród" polski ma inne podejście do zagadnienia. Gdy rosyjski polityk czy generał tłumaczy to, co każdy powinien pojąć własnym rozumem, to polscy komentatorzy wszechmediów podnoszą krzyk: generał Bałujewski nas straszy, Putin nam grozi, to jest agresja! Uroczy przykład nierzeczowości wyciąłem sobie z gazety. W związku z tarczą antyrakietową w Polsce rosyjski polityk przypomina, jakie straty Polska poniosła, będąc (nie z własnego wyboru, jak wiadomo) terenem starcia Niemiec i ZSRR. Komentator tak na to reaguje: "Co mają znaczyć te słowa? Że II wojna światowa była usprawiedliwiona? Że wynikała z konfrontacyjnej polityki Polski?... we wrześniu 1939 r. Polskę zaatakowały nie tylko hitlerowskie Niemcy, ale i ZSRR pod wodzą Józefa Stalina". Spróbujcie dyskutować z takim komentatorem - zjedzie na jakieś zwietrzałe komunały, zacznie się skarżyć i pominie istotę rzeczy. Mówcie dziecku: nie biegaj po zamarzniętym stawie, bo lód się załamie i wpadniesz do wody; dziecko w płacz: dlaczego chcesz mnie wrzucić do wody! Tak na przewidywane (choć moim zdaniem bardzo mało prawdopodobne) niebezpieczeństwa reagują polskie media. "Trudny problem w stosunkach polsko-rosyjskich: dostęp do archiwów katyńskich" - czytam w gazecie. Szczęśliwy kraj, który dostęp do archiwów sprzed prawie siedemdziesięciu lat uważa za trudny problem. Sprawa Katynia została posłana do komisji do spraw trudnych. Ta sprawa jest trudna tylko w takim razie, gdy się chce wskrzesić zamordowanych oficerów. Jeśli nie stawiać sobie aż tak ambitnego celu, nie jest ona trudna. Masakra sprzed 68 lat nie powoduje już żadnych skutków prócz wyobraźniowych. Rosjanie nie stawiają pomników mordercom z Katynia. Czy mam wymienić z nazwy naszego strategicznego sojusznika, który jeszcze większym mordercom pomniki stawia, a polski rząd nie uważa tego za sprawę trudną?


********

Na początku starałem się wytłuścić tylko ważniejsze fragmenty, ale w miarę czytania doszedłem, że wszystko to co napisał prof. Łagowski jest celne a poprzez to niezmiernie ważne


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Pią 10:52, 07 Mar 2008    Temat postu:

KTT

Alternatywa dla krokodyli

Mamy więc za sobą sto dni rządu Tuska i Platformy Obywatelskiej.
Data ta świętowana była zarówno przez prasę, jak i przez sam rząd bardzo uroczyście, a zarazem infantylnie, niczym szkolna studniówka. Gazety stawiały stopnie premierowi i ministrom, a ministrowie prześcigali się w samochwalstwie.
Było to zgodne z ogólnym duchem naszej debaty politycznej, której zdziecinnienie zaczynają już na szczęście dostrzegać co bystrzejsi komentatorzy.
(...)
To zdziecinnienie, wymuszane zresztą częściowo przez samą publiczność mediów, pozbawia nas możliwości, aby się czegoś naprawdę nauczyć z szybko zmieniających się wypadków i sytuacji politycznych.
(...)
Niedawno więc rozstaliśmy się z formacją braci Kaczyńskich, dla której ostatnie wybory były wyraźnym wotum nieufności. Jeśliby jednak traktować serio to, co na ten temat napisano w prasie, można by przypuszczać, że przyczyną tego rozstania były po prostu błędy popełnione przez propagandystów PiS, arogancja i partactwo ministra Ziobry czy wreszcie maniery samych Kaczyńskich. Tymczasem pod postacią tej formacji politycznej pojawił się w istocie ciągle żywy i aktualny problem populizmu, od którego rozwiązania zależy przyszłość nie tylko Polski, ale i współczesnej Europy.

Nikt bowiem nie wątpi, że sukces Kaczyńskich i ich IV RP były rezultatem sytuacji, kiedy w wyniku transformacji ustrojowej, która wyłoniła III RP, część społeczeństwa wskoczyła na narowistego, ale żwawego konia wolnorynkowego sukcesu, część jednak została odtrącona, zdeklasowana, zmarginalizowana i wysadzona z siodła. Otóż dokładnie taka sama sytuacja zapanowała blisko 80 lat temu w niemieckiej Republice Weimarskiej, otwierając drogę nazizmowi, a parę lat wcześniej we Włoszech, dając władzę faszystom.

Współczesna Polska, a także współczesna Europa nie jest bynajmniej miejscem, gdzie problem populizmu – a więc gniewu i poczucia frustracji ludzi odtrąconych, który wykorzystać mogą dla swego dobra różne nacjonalizmy czy prawicowo-klerykalne ekstremizmy – został rozwiązany. Populizm stał się inwektywą, ale to niczego nie rozwiązuje. Rozwiązać ten problem może jedynie koncepcja społeczno-gospodarcza, która usunie jego przyczyny.
Czy naprawdę jednak po upadku IV RP zaczęliśmy na serio myśleć o takiej koncepcji?

Następcą IV RP stały się studniowe już rządy Platformy Obywatelskiej.
PO zdobyła władzę głównie ze względów, że tak je określę, estetycznych. Zawierzyło jej społeczeństwo zbrzydzone do cna butą i agresywnością PiS, lustracyjnym polowaniem na czarownice, wszechwładnym instynktem ferajny i wodzostwa równocześnie, uprawianym przez PiS. Litościwie zapomniano Platformie jej niemały udział zarówno w lansowaniu idei IV RP, jak i w obłędzie lustracyjnym i antykomunistycznym. Zapomniano jednak równocześnie, że Platforma, której korzenie tkwią w dawnym Kongresie Liberalno-Demokratycznym, jest najpełniejszym na naszym gruncie wcieleniem drugiej obok nacjonalistycznego populizmu koncepcji ustrojowej, jaką jest neoliberalny kapitalizm.


Nie tak dawno, w czasie jednej z dyskusji, spotkałem się z opinią, że samo używanie terminu „kapitalizm” jest w obecnych czasach „dysfunkcjonalne”, ponieważ termin ten miał sens wówczas, gdy kapitalizmowi przeciwstawiano alternatywę w postaci socjalizmu. Obecnie, gdy takiej alternatywy nie ma ani w praktyce, ani na najbliższym horyzoncie, termin ten nie ma sensu. Czy jednak fakt, że nie ma żadnej alternatywy dla krokodyli na przykład, miałby oznaczać, że nie ma sensu zastanawianie się nad ich zwyczajami, a także nad sposobami, dzięki którym można uniknąć lub przynajmniej zminimalizować możliwość znalezienia się w ich paszczy?

Sto dni Platformy umajone zostało przez nią samą mnóstwem sympatycznych ozdobników, z miłością na czele, w czym specjalizuje się nie bez powodzenia nasz sympatyczny premier.

Jeśli jednak zarówno dokonania, jak i zakreślone aż na 3000 dni plany Platformy ścisnąć do ich istotnej treści, zobaczymy bez trudu niemal klasyczny schemat neoliberalnego kapitalizmu, ze wszystkimi jego konsekwencjami.
Podstawą tego poglądu jest oczywiście przekonanie, że własność prywatna i wolność rynkowa są fundamentem zdrowego społeczeństwa i każda inna forma własności – państwowa, komunalna, spółdzielcza itp. – a także każda istotna interwencja państwa w gospodarkę i życie społeczne są patologiami, które należy ograniczać.
(...)
PO po stu dniach rządów nie daje sobie rady ani z reformą służby zdrowia, ani z reformą oświaty i szkolnictwa wyższego dlatego także, ponieważ ciągle jeszcze nie ma odwagi powiedzieć szczerze, że celem finalnym, do którego zmierza, jest prywatyzacja tych dwóch służb publicznych, otwarcie ich dla elit i odcięcie od powszechnego pożytku.
Mitem idei neoliberalnej jest przekonanie, że bogacenie się elit spowoduje stopniowo spływanie bogactwa w , do klas pracujących, w myśl sentencji Kennedy'ego, że „kiedy przybywa wody, podnoszą się wszystkie łodzie”. Jest to jednak mit. Ostatnio otrzymaliśmy dwa komunikaty – że w styczniu 2008 r. zakupy wzrosły o 20%, a w dziale nowych samochodów nawet o 42%, oraz że 26% dzieci w Polsce żyje poniżej granicy ubóstwa, nawet gdy ich rodzice mają pracę. Jak widać więc, coś jest nie tak z tym „spływaniem bogactw” i „podnoszeniem się łodzi”. (...)
Społeczeństwo polskie na własnej skórze doświadcza skróconego praktycznego kursu współczesnych doktryn politycznych. Gdyby media, zamiast się bawić, uczyły nas, co się dzieje naprawdę, moglibyśmy zamiast świętowania studniówki zdawać już egzamin dojrzałości.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Pią 7:50, 23 Maj 2008    Temat postu:

Makdonaldyzacja uniwersytetu Piotr Żuk

Czy kierowanie przez prof. Kudrycką prywatną uczelnią wpływa na proponowane przez nią zmiany? W społeczeństwie zachodnioeuropejskim opinia publiczna dogłębnie szukałaby odpowiedzi na takie pytanie


Liderzy PO nadal wierzą w magiczną moc rynku. I to nie tylko w gospodarce, lecz także w innych sferach życia.

Po systematycznej komercjalizacji opieki zdrowotnej i bałaganie w służbie zdrowia kolejnym obszarem, który ma przejść „terapię szokową”, ma być polska nauka.

Dogmatycy neoliberalni nie przyjmują do wiadomości, iż nie wszystkie dobra i usługi można traktować jak towar na sprzedaż. W pewnych obszarach życia społecznego proste reguły popytu i podaży nie porządkują sytuacji – zbyt często bowiem zły pieniądz wypiera dobry pieniądz. Tak też może się stać z obszarem szkolnictwa wyższego. Z pewnością prosta logika rynku nie powinna kierować uniwersytetem i nauką. Grozi to nie tylko kompletną komercjalizacją, ale przede wszystkim drastycznym obniżeniem – i tak już mocno zaniżonego – poziomu uczelni wyższych.
George Ritzer mianem makdonaldyzacji określał proces przenoszenia reguł obowiązujących w barach szybkiej obsługi do innych sfer życia społeczeństwa konsumpcyjnego. Obniżanie jakości, statystyczna efektywność, kalkulacyjność, schematyzm – to główne wyznaczniki systemów, które uległy makdonaldyzacji. Te zjawiska i tak już występują w polskiej nauce, a rządowy projekt tylko je wzmocni. Mamy rosnącą lawinowo liczbę studentów i absolwentów uczelni, ale w żaden sposób nie wpływa to na racjonalizację instytucji społeczeństwa polskiego. Nie idzie za tym ani większa demokratyzacja, ani zaangażowanie w sprawy obywatelskie, ani też działania reformujące polską rzeczywistość.

Rosną tylko liczby na wykresach i samozadowolenie ministerialnych urzędników traktujących jako sukces „bum edukacyjny”, z którego nic nie wynika.
Pomysł zlikwidowania habilitacji jest jednoznacznym ukłonem w stronę szkół prywatnych – do tej pory wymagana liczba samodzielnych pracowników naukowych była skuteczną blokadą przed otwieraniem kolejnych prywatnych szkółek i kierunków, które nie miały odpowiednich kadr. Po realizacji proponowanych pomysłów prywatne szkoły będą mogły już bez jakichkolwiek przeszkód oferować po odpowiedniej cenie – niczym handlarze na bazarze – dyplomy dowolnej specjalizacji.
Habilitacja, choć zbyt mocno uzależniona obecnie od środowiskowych koterii i względów pozamerytorycznych, jest jednak gwarancją pewnego obiektywizmu w ocenie dorobku naukowego i aktywności badawczej. Jej likwidacja w polskich warunkach zupełnie uzależni awans w karierze naukowej od sympatii, antypatii i nieformalnych relacji na uczelni. W ten sposób nepotyzm w szkołach wyższych, kolesiostwo oraz znaczenie nieformalnych klik uczelnianych wcale nie zmaleją, lecz wzrosną. A uczelnie staną się jeszcze bardziej niż obecnie miejscem, gdzie zamiast krytycznej refleksji będzie się nagradzało konformizm i schlebianie modnym i banalnym poglądom. W takim ujęciu habilitacja może być ochroną dla niezależności jednostek głoszących kontrowersyjne poglądy, ale także gwarancją autonomii uczelni przed zalewem i presją „nieudaczników” spoza środowiska akademickiego.
Jak zauważył Alfred Marshall, nie każdy monopol jest rzeczą złą i nie każda konkurencja przynosi rezultaty pożądane gospodarczo i społecznie. Refleksja ta szczególnie pasuje do instytucji badawczych. Niezapomniany prof. Stanisław Kozyr-Kowalski w jednej z ostatnich swoich książek, zatytułowanej „Uniwersytet a rynek”, opisał dokładnie zagrożenia, jakie niesie ze sobą komercjalizacja nauki. Przypominając ostrzeżenia klasyków (Maksa Webera i Thorsteina Veblena), głosił, iż konsekwencją przekształcenia uniwersytetów w „przedsiębiorstwa konkurencyjnego biznesu” będzie podporządkowanie środowiska uczonych i badaczy zasadzie mierności i lichości. Jak pisał prof. Kozyr-Kowalski, w praktyce akademickiej „zasada opacznie pojętej konkurencji przekształca pracę naukową w pracę na akord. Upowszechnia ona robotę niedbałą. Kształtuje wśród ludzi nauki typowe dla pracownika najemnego postawy. Oddaje wspólnoty akademickie we władzę mistrzów intrygi administracyjnej, formalno-prawnej, obyczajowej i politycznej. Czyni umiejętność organizowania i uczestniczenia w intrygach fundamentalnym warunkiem kariery naukowej”. W takich warunkach główna funkcja uniwersytetu – tworzenie krytycznej i merytorycznej wiedzy oraz obrona prawdy – zostaje zastąpiona przez walkę o komercyjne wskaźniki sukcesu: liczbę studentów, popularność w mediach, liczbę podpisanych kontraktów z biznesem.
O ile likwidacja habilitacji stanowi ciche i niejawne wsparcie dla szkół prywatnych, o tyle postulaty bezpośredniego dofinansowania prywatnych uczelni z budżetu państwa – przy braku odpowiednich środków dla uczelni publicznych – są przejawem bezczelności lobby szkolnictwa prywatnego. Placówki sektora prywatnego są nastawione głównie na zysk i pełnią zazwyczaj tylko dwie funkcje – pozwalają dorobić do skromnych pensji pracownikom naukowym, a z drugiej strony podwyższają statystki wykształcenia w Polsce. Tyle że w większości przypadków są to instytucje quasi-edukacyjne, które nie zajmują się prowadzeniem badań ani tym bardziej tworzeniem fermentu intelektualnego.

Czy kierowanie przez prof. Kudrycką prywatną uczelnią wpływa na kształt proponowanych przez nią zmian? W dowolnym społeczeństwie zachodnioeuropejskim opinia publiczna bardzo dogłębnie szukałaby odpowiedzi na takie pytanie. Think d'oh!

Czy naprawdę czeka nas upiorna wizja uniwersytetu, na murach którego zamiast portretów filozofów, socjologów i innych „bezproduktywnych” myślicieli będą się znajdować logo korporacji oraz „strategicznych sponsorów” kształtujących politykę uczelni? Czy Platforma Obywatelska ostatecznie pożegna się z mitem partii związanej z kręgami inteligenckimi i pokaże, że liczy się tylko prywatny biznes?

Czy logika McDonald'sa musi zapanować w świecie nauki? Miejmy nadzieję, że to tylko niespełniony koszmar z sennych marzeń neoliberałów i rządowo-partyjnych kręgów PO.
Autor jest pracownikiem naukowym w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Wrocławskiego


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Pią 17:52, 23 Sty 2009    Temat postu:

Zacząć od programu
Lewica w Polsce nie stanie się rzeczywistą siłą polityczną tak długo, dopóki nie potrafi zaoferować Polakom przekonującego lewicowego programu rozwiązywania polskich spraw


Janusz Reykowski
Spotykamy się w tym gronie* po to, aby omówić główne kierunki prac programowych mających na celu sformułowanie nowego sposobu ujmowania problemów naszego kraju i nowego sposobu ich rozwiązywania. Chodzi nam tu, jak to określiliśmy, o lewicowy Projekt dla Polski.

Sens pojęcia lewicowość


Określając ten projekt jako lewicowy, powinniśmy od razu wyjaśnić, w jakim sensie używamy tu pojęcia lewicowości. Pojęcie to bywa rozumiane różnorako. Jeśli pominiemy, zdezawuowany przez historię, komunistyczny wariant lewicowości, to różne obecnie występujące odmiany lewicowości można rozpatrywać jako przejawy wąskiego lub szerokiego rozumienia tego pojęcia.
Lewicowość w wąskim rozumieniu to formacja polityczna (mniej lub bardziej zorganizowana), która czuje się reprezentantem potrzeb i interesów upośledzonych warstw społeczeństwa. Zmierza ona do takich celów jak:
- Rozbudowa opiekuńczych funkcji państwa.
- Umocnienie związków zawodowych.
- Zwiększenie kontroli państwa nad działalnością gospodarczą.
- Obrona i poszerzenie praw pracowniczych.
- Przeciwstawianie się klerykalizacji kraju.
- Obrona praw mniejszości.
- Zwalczanie dominacji kapitału itp.


Poszczególne ruchy i środowiska lewicowe czasami jeszcze bardziej zawężają obszar spraw, którym poświęcają główną uwagę; skupiają się czy to na prawach określonych grup (np. gejów czy mniejszości etnicznych) lub na określonych prawach (np. prawie do aborcji), czy też na określonych zjawiskach politycznych (takich jak wpływy Kościoła katolickiego), czy na określonych problemach (np. na problemach ekologicznych) albo też na abstrakcyjnie ujętych ideach wyzwolenia społecznego czy na ideałach równości.
Wbrew temu, czego można by oczekiwać, tak sformułowane cele polityczne lewicy wcale nie zaskarbiają jej szerokiego poparcia wśród warstw upośledzonych. Jednym z powodów tego stanu rzeczy jest fakt, że wśród tych samych grup społecznych, które są zainteresowane np. rozbudową opiekuńczych funkcji państwa (takie postawy deklaruje znacznie powyżej 50% Polaków), spotkać można niemałą proporcję osób nastawionych niechętnie lub wrogo wobec mniejszości, nastawionych ksenofobicznie, silnie związanych z Kościołem katolickim i nieskorych do przeciwstawiania się mu. Właśnie na te grupy nastawiona jest polityka prawicy populistyczno-autorytarnej, takiej jak PiS, i z poparcia tych grup czerpie ona swoją siłę.
Lewica, która definiuje się w ten, jak to określiłem, zawężony sposób, musi jakoś radzić sobie z innym jeszcze trudnym problemem. Wtedy, kiedy występuje z pozycji partii czy formacji opozycyjnej, może nie przejmować się ekonomicznymi konsekwencjami swoich postulatów. Kiedy jednak przychodzi jej brać odpowiedzialność za państwo, w tym za jego rozwój gospodarczy, zaczyna dostrzegać ograniczenia, które zmuszają do odstąpienia od wcześniej głoszonych programów i wycofywania się z obietnic wyborczych. Zawodzi w ten sposób swój elektorat i traci jego zaufanie.
Działacze i ideologowie reprezentujący owo wąskie rozumienie lewicowości skłonni są bardzo często patrzeć na państwo, na życie społeczne, jako na teren, w którym toczy się bezwzględna walka między grupami społecznymi, a przede wszystkim między upośledzonymi a uprzywilejowanymi, między, jak to się kiedyś określało, „ludem pracującym” a światem biznesu (kapitału) wspieranego przez „skorumpowane” elity. Sposób nazywania stron tej walki bywa różny, ale bez względu na użyte nazwy relacja między stronami ujmowana jest w kategoriach gry o sumie zerowej. Innymi słowy chodzi w niej o to, kto dla swojej strony zdobędzie większą porcję dóbr społecznych kosztem drugiej strony.
Ta mentalność „gry o sumie zerowej” nie jest cechą wyróżniającą tak rozumianej lewicy. Ten sposób myślenia jeszcze bardziej wyraźnie daje o sobie znać w obozie prawicy. Obóz ten wykazuje szczególnie nasiloną skłonność do umysłowego konstruowania społeczeństwa jako zbioru różnych, antagonistycznie do siebie nastawionych grup i traktowania życia politycznego jako nieustannej, nader bezwzględnej walki między tymi grupami.
Sądzę, że lewica w szerokim rozumieniu tego słowa inaczej myśli o społeczeństwie i inaczej rozumie swoje zadania. Jako ruch umysłowy i jako ruch społeczny poszukuje ona odpowiedzi na problemy, przed którymi staje współczesny świat, przy czym problemy te ujmuje z perspektywy swych aksjologicznych założeń. Chodzi tu przede wszystkim o takie wartości jak wolność i autonomia jednostki, międzyludzka solidarność, społeczna sprawiedliwość, trwały rozwój. Nie uważa się ona za swoisty związek zawodowy mający reprezentować określone grupy społeczne. Uważa się natomiast za rzecznika i lidera tych wszystkich, którzy dążą do lepszego urządzenia świata – lepszego, tzn. takiego, z którego usuwa się nędzę i upośledzenie, w którym nie ma miejsca na dyskryminację jakichkolwiek grup, w którym popiera się rozwój, ale taki, z którego owoców ma korzystać całe społeczeństwo, a nie jakieś jego uprzywilejowane grupy.
Stawiając sobie takie cele, lewica nie uchyla się od walki politycznej z tymi, którzy w obronie swych egoistycznych interesów czy też w imię swych fundamentalistycznie rozumianych wartości dążą do utrzymania stosunków opartych na ucisku czy niesprawiedliwości. Ale nie znaczy to, że stosunki społeczne ujmuje w kategoriach antagonizmu i walki. Uznając, że konflikt i walka są nieusuwalnymi składnikami życia społecznego i że mogą się one przyczyniać w istotny sposób do społecznego rozwoju, zdaje sobie sprawę z destruktywnego potencjału konfliktów i potrzeby odpowiednich przed nimi zabezpieczeń.
Ujmując lewicowość w taki właśnie szerszy sposób, wypada uznać, że lewicowy Projekt dla Polski ma bardzo szerokiego adresata. Są nim nie tylko te grupy społeczne, które czują się przegrane w wyniku transformacji ustrojowej, ale są nim ci wszyscy, którym zależy na rozwoju kraju i którzy chcą, aby rozwój ten nie odbywał się kosztem słabszej części tego społeczeństwa.
W tym miejscu warto zauważyć, że takie szerokie rozumienie lewicowości jest bardzo podobne do tego sposobu myślenia o życiu społecznym i polityce, jaki zaprezentował Barack Obama i jego obóz. W tym kontekście wielce znaczącym faktem jest zwycięstwo wyborcze tego kandydata. Dowodzi ono, że społeczeństwo amerykańskie otwiera się na lewicowe idee.
Bardziej radykalnym zwolennikom lewicy takie ujęcie celów programowych może wydawać się niewystarczające. Mając świadomość zła, jakie może wyrządzać gospodarka kapitalistyczna, uważają, że celem lewicy powinno być zwalczanie kapitalistycznych stosunków, a więc poszukiwanie jakiejś formy socjalizmu. Ale w obecnym historycznym kontekście jest to myślenie utopijne. Być może warto zajmować się utopiami, ale celem najważniejszym jest tworzenie programów, które nadają się do realizacji w obecnych warunkach.
Punktem wyjścia lewicowego Projektu dla Polski musi być diagnoza problemów, przed którymi obecnie staje nasz kraj na tle problemów współczesnego świata. W ostatnim 20-leciu mieliśmy do czynienia z dwiema rozbudowanymi diagnozami problemów polskiego społeczeństwa i z dwoma projektami ich rozwiązywania. Pierwsza, ukształtowana na progu III RP, jest dziś nieaktualna. Druga, sformułowana w ramach formacji populistyczno-autorytarnej i związana z nazwiskiem Jarosława Kaczyńskiego, jest powszechnie znana, toteż nie ma powodu nad nią dłużej się zatrzymywać. Można tylko zaznaczyć, że diagnoza ta dezawuuje dokonania Polaków nie tylko w okresie PRL, lecz także w okresie III RP, a u jej podstaw leży szeroko rozwijana koncepcja wrogów wewnętrznych i niebezpiecznych rywali naszego kraju w otaczającym nas świecie. Oparty na tej diagnozie program naprawy zakłada konieczność bezwzględnego rozprawiania się z wrogami, nieustępliwości wobec rywali i nieustannej czujności wobec knowań przeciwników i wrogów. Ale także szukania oparcia u zamorskich przyjaciół. Nie trzeba nikogo przekonywać, że ta w gruncie rzeczy prymitywna diagnoza grozi wprowadzeniem naszego kraju w ślepą ulicę.
Należy dodać, że rządząca obecnie w Polsce prawica liberalno-konserwatywna, odkąd wycofała się z poparcia dla projektu IV RP, żadnej rozwiniętej, systematycznej diagnozy nie przedstawiła.
Sformułowanie diagnozy problemów naszego kraju z lewicowej perspektywy to poważne i trudne zadanie. Chciałbym zwrócić uwagę na kilka, jak mi się wydaje, kluczowych obszarów, których ta diagnoza powinna dotyczyć.

Jakość demokracji


Pierwszy z tych obszarów to stan polskiej demokracji. Przypuszczam, że większość z nas zgodzi się z poglądem, że w ciągu ostatniego prawie 20-lecia zbudowane zostały jej nader silne fundamenty, na tyle silne, że była ona zdolna obronić się przed groźną falą autorytaryzmu, z jaką mieliśmy niedawno do czynienia. Równocześnie jednak wykazuje ona pewne bardzo istotne wady. Wady te zdają się dotyczyć spraw bardzo zasadniczych, takich jak:
- Ograniczona reprezentatywność.
- Niewystarczająca ochrona praw i wolności obywatelskich.
- Nieefektywność rządzenia.
Bardzo wielu obywateli stwierdza, że „nie ma na kogo głosować”, że ich potrzeby i interesy nie są przez rządzących brane pod uwagę. Uważają, że państwo niedostatecznie chroni wielu zwykłych obywateli. Sądzą tak ludzie należący do różnych kategorii społecznych, zarówno biedniejsi, jak i bogatsi. Wielu bowiem ma powody do tego, aby obawiać się samowoli państwa, w tym lekkomyślnego szafowania ich wolnością przez organy aparatu sprawiedliwości, szafowania ich majątkiem przez urzędy skarbowe, szafowania ich zdrowiem przez źle zarządzane placówki służby zdrowia itp. Ta niewystarczająca ochrona wiąże się także z powolnością i nieudolnością działania organów mających stać na straży dobra obywateli (np. sądy). A bardzo wiele spraw żywotnie obchodzących obywateli pozostaje niezałatwionych, ponieważ polityczne interesy poszczególnych partii czy ich frakcji zdobywają prymat ponad interesem publicznym.
Konsekwencją tego stanu rzeczy jest niezadowolenie z demokracji i poczucie politycznej alienacji, które dotyczy wielu obywateli. Jak podaje CBOS, w ostatnim roku (lipiec 2007-lipiec 2008) niezadowolenie z demokracji deklarowało od 42 do aż 71% (sierpień 2007) obywateli, a twierdzenie, że „dla ludzi takich jak ja nie ma w gruncie rzeczy znaczenia, czy rządy są demokratyczne, czy niedemokratyczne”, akceptowało we wrześniu 2005 r. 50% respondentów (ale w listopadzie 2007 r., po rządach PiS, tylko 29%). Alienacja i dystansowanie się od systemu politycznego wyraża się także w niskiej frekwencji wyborczej, braku zaangażowania w referenda, w bardzo niskim autorytecie klasy politycznej i braku zaufania do niej.
Powstaje pytanie, co jest powodem owej stosunkowo niskiej jakości naszej demokracji, która, jak się zdaje, w ostatnich kilku latach jeszcze się pogorszyła?
Sądzę, że jednym z celów naszej diagnozy powinno być poszukiwanie wyjaśnienia powodów tego stanu rzeczy. Szukając tego wyjaśnienia, trzeba pamiętać o niebezpieczeństwie łatwych odpowiedzi. Prawica ma do zaoferowania pewną liczbę łatwych odpowiedzi: mówi o wadliwej ordynacji wyborczej i chce ją zmienić na większościową, mówi o moralnym rozprzężeniu, postulując sanację moralną i „ściągnięcie cugli”, mówi o „komunistycznych przeżytkach” i chce się z nimi rozprawiać itp. Te diagnozy i te recepty są wyrazem interesów i skłonności umysłowych prawicowych polityków, trudno je jednak uznać za trafne wyjaśnienia sytuacji i za skuteczne środki zaradcze. Tymczasem poważnego zastanowienia wymaga kwestia: czy stosunkowo niska jakość naszej demokracji nie jest wynikiem wrodzonych wad tej wersji mechanizmu demokratycznego, który oparty jest na modelu adwesaryjnym.
Model ten zakłada, że w demokracji proces agregacji interesów i podejmowania decyzji realizowany jest w toku walki o władzę między partiami politycznymi o uzyskanie większości, a partia, która uzyska większość, ma znaczny zakres swobody w realizacji własnych celów. Swoboda ta jest ograniczona ramami konstytucyjnymi. Jak pokazuje doświadczenie, ten model demokracji sprzyja temu, aby władza polityczna stawała się „łupem” silniejszych i bardziej przedsiębiorczych grup. A przede wszystkim takich, które wykorzystując techniki marketingowe, potrafią uwodzić wyborców.
Sądzę, że intelektualne środowiska lewicowe powinny przyjrzeć się całemu temu doświadczeniu i poważnie zastanowić się, co można uczynić, aby mechanizm demokratyczny lepiej odpowiadał potrzebom i dążeniom obywateli.

Polityka gospodarcza – modernizacja i walka ze społecznym upośledzeniem


Drugi obszar, którego nasza diagnoza powinna dotyczyć, to polityka gospodarcza i społeczna. Jest faktem, że dwie ostatnie dekady były dla naszego kraju okresem wielkiego cywilizacyjnego kroku naprzód. Wszakże rozwój ekonomiczny, z którym mieliśmy do czynienia, nie zapewnił należytego rozwiązania bardzo ważnych problemów, zarówno w sferze materialnej, jak i społecznej.
Co się tyczy sfery materialnej, to jak wiadomo, różne zadania o wielkiej wadze dla przyszłości naszego społeczeństwa nie są rozwiązane. Są to np. groźba deficytu energii, niedorozwój komunikacyjnej infrastruktury kraju, zakorkowanie dużych miast, niedoinwestowanie szpitali, szkół, sądów i in. W sferze społecznej mamy do czynienia z takimi zjawiskami, jak znaczne obszary nędzy, upośledzenie materialne licznych grup społecznych (np. nauczycieli czy pielęgniarek), ograniczenie możliwości rozwojowych mieszkańców małych miejscowości w różnych dzielnicach kraju itp.
Problemy tego rodzaju bywają tłumaczone dwojako. Ideologowie i politycy o orientacji liberalno-konserwatywnej twierdzą, że wszystko to jest wynikiem naszego zacofania spowodowanego „dziedzictwem 45 lat komunizmu”. Sugerują (a w każdym razie dotychczas sugerowali), że konsekwentne trzymanie się zasad wolnego rynku, usuwanie wszelkich ograniczeń jego rozwoju doprowadzi do pomyślnego rozwiązania istniejących problemów.
Z kolei politycy i ideologowie o orientacji populistyczno-autorytarnej wyjaśniają te problemy jako wynik działania „układu”, „zmowy czerwonych i różowych”, a środkami zaradczymi są dla nich działania mające rozbić układ (np. przez likwidację WSI), rozbudowanie działań policyjnych (jak tworzenie CBA), a także przez zaspokajanie doraźnych potrzeb tych czy innych grup (np. becikowe).
Lewica musi odpowiedzieć sobie na pytanie, jak powinna wyglądać polityka gospodarcza, która może efektywnie radzić sobie z tymi problemami, co jest do uczynienia, aby proces modernizacji naszego kraju przybrał właściwy kurs.
Sądzę, że lewicowe rozumienie modernizacji różni się od prawicowej idei rozwoju ekonomicznego pod kilkoma ważnymi względami.
Po pierwsze, różnica ta dotyczy kryteriów modernizacji. Dla lewicy modernizacja nie sprowadza się do przyrostu dochodu narodowego i wprowadzenia nowych technologii zapewniających większą wydajność pracy. Dla niej miarą postępu są nie tylko imponujące gmachy, nowoczesne technologie, coraz doskonalsze gadżety – postęp to zmiana jakości życia społeczeństwa jako całości. Lewicy chodzi o to, aby z owoców postępu technicznego korzystały nie tylko elity żyjące w mniej lub bardziej zamkniętych gettach, ale aby docierały one do „zwykłych ludzi”. Chodzi jej także o to, aby modernizacja zakładała tworzenie warunków, dzięki którym horyzonty ludzi mogą się poszerzać, aby człowiek osiągał coraz większą swobodę kształtowania form swego życia.
Po drugie, lewicę obchodzą sposoby modernizacji – ważne jest dla niej to, jak się ona dokonuje. Tak np. przeciwstawia się ona „modernizacji za wszelką cenę”, takiej, która rujnuje środowisko i zagraża pogarszaniem się jakości życia przyszłych pokoleń.
Po trzecie, podejście lewicowe różni się od prawicowego, jeśli idzie o pojmowanie roli państwa w tym procesie. Podejście prawicowe zakłada, że rozwój ekonomiczny jakoby automatycznie przynosi korzyści wszystkim członkom społeczeństwa. W pewnym okresie historycznym, w wielu krajach tak rzeczywiście się działo, ale jak pokazuje doświadczenie ostatnich dekad, tak wcale dziać się nie musi. Lewica uznaje, że w osiąganiu celów, które uważa za ważne, państwo odgrywa rolę podmiotową. Znaczy to, że nie ogranicza się ono do roli gwaranta praw (czy jak to kiedyś określano – stróża nocnego). Nie ogranicza się też jedynie do roli pomocniczej (choć z pewnością taką rolę powinno pełnić).
Ale nie znaczy to, że państwo ma przejmować rolę demiurga zmian, który sam określa, co dla obywateli jest ważne, i sam rozwiązuje ich problemy. Jego zadaniem nie jest kierowanie procesem modernizacji czy wskazywanie, jak ma ten proces przebiegać. Ma ono stwarzać warunki sprzyjające temu procesowi i regulować jego przebieg, tak by wartości, które lewica uważa za podstawowe, były zabezpieczone. Stwarzanie warunków dla modernizacji polega przede wszystkim na ukierunkowaniu polityki gospodarczej na rozwój innowacyjności zarówno w sferze produkcyjnej, jak i w sferze organizacji i zarządzania. Wymagać to będzie „inwestowania w kapitał ludzki”, tzn. rozwijania na szeroką skalę działań umożliwiających podwyższanie kwalifikacji obywateli, inicjowania i popierania rozwoju badań naukowych i wspomagania związków między nauką a gospodarką.
Stwarzanie warunków dla modernizacji wymaga zwiększenia dostępności rynku pracy dla kobiet. Oprócz odpowiednich zmian prawnych zabezpieczających prawa kobiet wymaga to także tworzenia rozbudowanej sieci opieki nad dziećmi, i to zarówno małymi (żłobki, przedszkola), jak starszymi (opieka pozaszkolna).
Walka ze społecznym upośledzeniem jest istotnym wyznacznikiem lewicowej polityki. Przez długi czas uważano, że celem tej walki jest wprowadzenie urządzeń państwa opiekuńczego. Urządzenia te, rozwijane przez lewicowe rządy w różnych krajach Europy, zapewniły zasadnicze polepszenie warunków życiowych szerokich warstw społeczeństwa. Wszakże ujawniły też różne słabości.
Jedną z tych słabości jest wytwarzanie asymetrycznej relacji między państwem i obywatelem: państwo ustawia się w pozycji tego, kto rozdziela wśród obywateli różne uprawnienia i przywileje. W tej sytuacji duża część wysiłku obywateli zaczyna się skupiać na tym, jak zdobyć jak najwięcej przywilejów, jak ominąć przeszkody i ograniczenia stojące na drodze do ich uzyskania. Co więcej, sytuacja taka ma pewne negatywne psychologiczne konsekwencje: wytwarza na masową skalę postawy roszczeniowe – eskalację żądań, domaganie się coraz to nowych uprawnień i nowych przywilejów. Jednocześnie słabnie motywacja do podejmowania własnej produktywnej, przedsiębiorczej działalności.
Doświadczenie krajów skandynawskich wskazuje, że nie zawsze tak musi się dziać (choć i tam spotyka się narzekania na występowanie postaw roszczeniowych). Być może w pewnych kulturowych kontekstach niebezpieczeństwo to jest słabsze niż w innych. W polskim wydaje się nader poważne.
Polityka, której celem jest walka ze społecznym upośledzeniem, powinna być nastawiona przede wszystkim na tworzenie warunków sprzyjających samorozwojowi członków społeczeństwa i awansowi społecznemu zaniedbanych grup. Na czoło wśród tych warunków wysuwa się polityka edukacyjna – odpowiednio prowadzona otwiera ona przed ludźmi nowe perspektywy życiowe. Chodzi tu o różne jej aspekty: o jak najwcześniejszy kontakt z instytucjami oświatowymi – według danych współczesnej psychologii odpowiednio ustawione, wczesne doświadczenie edukacyjne przyczynia się do rozwoju inteligencji – jednego z najważniejszych czynników powodzenia życiowego. Chodzi także o jakość wykształcenia, o dostęp do uczelni wyższych, o możliwości podwyższania kwalifikacji w ciągu całego okresu kariery zawodowej.
Przyjęcie takich priorytetów nie znaczy, że lewica odstępuje od zasady solidarności. Rzecz w tym, że zasada ta powinna być inaczej rozumiana i inaczej realizowana. Solidarność z pokrzywdzonymi i upośledzonymi nie ma się wyrażać w rozbudowywaniu różnych świadczeń czy „rozdawaniu” czegokolwiek, ale w tworzeniu warunków umożliwiających jak najszerszym kręgom ludzi rozwijanie swego życia. Ale równocześnie lewica liczy się z tym, że ograniczenia możliwości rozwojowych mają różne powody, takie jak brak wykształcenia, nędza, brak wsparcia społecznego, inwalidztwo, psychologiczne niedostosowanie, dyskryminacja, ciężka choroba, starość, nieszczęśliwy wypadek, szczególny układ losów życiowych itp. Każda z tych okoliczności wymaga odmiennego podejścia, ale wszystkie one wymagają aktywnej reakcji ze strony państwa.
W tym zakresie stanowisko lewicowe różni się od prawicowego dwojako. Różni się ono od tej wersji prawicy, która głosi, że każdy sam jest odpowiedzialny za swój los, a w życiu spotyka każdego to, na co zasłużył. Różni się również i od tej wersji, która dostrzegając słabość i nieszczęście, uznaje za potrzebne udzielanie pomocy na zasadzie charytatywnej. Solidarność w rozumieniu lewicy jest poczuciem odpowiedzialności za to, aby członkowie społeczeństwa mogli stawać się aktywnymi podmiotami, zdolnymi do przyjmowania odpowiedzialności za siebie i współodpowiedzialności za innych. Chyba że z racji wieku lub stanu zdrowia są do tego niezdolni.

Publiczna komunikacja i media


Kolejnym obszarem, którego problemy wymagają rozpatrzenia, jest sfera publicznej komunikacji i mediów. Wolność słowa i wolność mediów jest fundamentem ładu demokratycznego. Wszakże media są zarazem potężnym narzędziem wywierania wpływu i zdobywania oraz sprawowania władzy, toteż o uzyskanie kontroli nad mediami walczą ze sobą różne siły dysponujące potencjałem politycznym lub ekonomicznym. W naszym kraju jedną z konsekwencji tej walki jest podporządkowanie mediów publicznych określonym siłom politycznym. Ważnym celem lewicy jest poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, co jest misją mediów publicznych i jakie warunki powinny być spełnione, aby media te były zdolne do wypełnienia tej misji. W jaki sposób uwolnić je od ingerencji sił politycznych i rynkowych?

Pozycja i rola Polski we współczesnym świecie


Bardzo ważnym obszarem problemów naszego kraju jest jego pozycja w Europie i na świecie. Wprawdzie przez dość długi czas istniał w Polsce nader szeroki konsensus co do zasad polityki zagranicznej i szeroki zakres aprobaty dla jej osiągnięć, ale obecnie zakres tego konsensusu wyraźnie się zawęził. Pojawiło się wiele trudnych kwestii, co do których istnieją poważne różnice zdań między Polakami i ich partyjnymi reprezentacjami, np. jak rozwijać współpracę z sąsiadami, przezwyciężając stereotypy i uprzedzenia we wzajemnych stosunkach – stereotypy i uprzedzenia, które zaostrzyły się w ostatnich kilku latach. Jak umocnić pozycję Polski w Europie nadwątloną na skutek nieodpowiedzialnej polityki poprzedniego rządu i kompromitującej rozbieżności stanowisk między głównymi ośrodkami władzy? W jaki sposób Polska może przyczyniać się do umacniania współpracy europejskiej i przezwyciężania trudności, których źródłem są narodowe egoizmy? Jak polska lewica może współdziałać z lewicą europejską w tworzeniu i wdrażaniu zasad socjalnej Europy? Jak mają się kształtować stosunki Polski z jej wielkim amerykańskim sojusznikiem teraz, gdy władza w tym kraju znalazła się w ręku sił lewicowych?
Przytoczone tu pytania ilustrują rozległość wyzwań, jakie w sferze polityki zagranicznej stają przed polską lewicą.

Zespoły problemowe


Omawiając tu różne obszary i różne problemy, do których Projekt dla Polski powinien się odnieść, nie zakładam, że jest to wyczerpująca lista ważnych tematów. Nie zakładam też, że istnieje jakiś jeden sposób lewicowego podejścia do tych tematów. Lista ta ma znaczenie heurystyczne. Ma ona otworzyć dyskusję nad lewicowym ujęciem problemów naszego kraju. Ma także wyznaczyć kierunki pracy intelektualnej nad tymi problemami. Zakładamy, że problemy te mają zostać podjęte przez powołane zespoły tematyczne pracujące w ramach Centrum Politycznych Analiz. Uruchamiamy prace sześciu zespołów tematycznych zajmujących się następującymi problemami:
- Jakość demokracji – pod kierunkiem prof. Janusza Reykowskiego.
- Modernizacja kraju i walka ze społecznym upośledzeniem – pod kierunkiem prof. Zdzisława Sadowskiego.
- Edukacja jako sposób zwalczania społecznego upośledzenia i czynnik społecznego rozwoju – pod kierunkiem prof. Janusza Gęsickiego.
- Media publiczne i polityka kulturalna – pod kierunkiem prof. Wiesława Godzica.
- Miejsce Polski w Europie i na świecie – pod kierunkiem senatora Włodzimierza Cimoszewicza.
- Polityka miejska, lokalny ład a lewica – pod kierunkiem dr. Piotra Żuka.
Uruchamiamy też zespół poświęcony tożsamości współczesnej lewicy. Zespół ten zająłby się tradycją lewicową w Polsce oraz kwestią stosunku lewicy do współczesności. Zespołem tym pokieruje prof. Jerzy Wiatr.
Zespoły te powinny zmierzać do przygotowania raportów i opracowań, które byłyby dyskutowane na forum naszej Rady, na specjalnie organizowanych konferencjach o charakterze publicznym, a także kierowane do dyskusji w środowiskach lewicowych i na łamach prasy.
Czemu służyć miałaby ta działalność? Jej podstawową funkcją jest ożywienie lewicowego ruchu umysłowego – wprowadzanie do świadomości publicznej innego niż prawicowe ujęcia spraw Polski i Polaków, przeciwstawienie dominacji prawicowego stanowiska w dyskursie publicznym. Ale ma też ona funkcje polityczne. Lewica w Polsce nie stanie się rzeczywistą siłą polityczną tak długo, dopóki nie potrafi zaoferować Polakom przekonującego lewicowego programu rozwiązywania polskich spraw. Jak długo nie potrafi pokazać, że inaczej niż prawica ujmuje główne polskie problemy i inne ma dla nich recepty. Że może przedstawić im zupełnie inną narrację. Powiedzą Państwo, że nie jest to warunek wystarczający dla politycznego sukcesu lewicy. To prawda. Ale jest to warunek konieczny.
* Wystąpienie prof. Janusza Reykowskiego na spotkaniu Rady Programowej Centrum Politycznych Analiz – Projekt dla Polski.

Autor jest profesorem w Instytucie Psychologii PAN. Przewodniczy Radzie Programowej Centrum Politycznych Analiz – Projekt dla Polski.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Wto 20:20, 29 Wrz 2009    Temat postu:

Bełkot Wieczorny
Wrzesień kolejny raz przejdzie do historii. Tym razem historii telewizji publicznej. 9 września – o czym informowały szeroko media – zarząd telewizji publicznej przyjął uchwałę powołującą instytucję Karty Ekranowej.

Jerzy Błaszczyk
Wrzesień kolejny raz przejdzie do historii. Tym razem historii telewizji publicznej. 9 września – o czym informowały szeroko media – zarząd telewizji publicznej przyjął uchwałę powołującą instytucję Karty Ekranowej.

Byle kto i byle jak
„Ta decyzja pokazuje, że TVP stawia na jakość języka. Jeśli na naszych antenach nie będzie się mówiło poprawnie po polsku, to tak będzie w całym kraju”, tłumaczy wprowadzenie karty Aneta Wrona, rzeczniczka TVP. „Teraz tylko ludzie z kartą będą mogli pokazywać swoją twarz i użyczać głosu w programach na antenach TVP”, poinformował „Dziennik”.
„Ostatnio w telewizji zaczęły pojawiać się przypadkowe osoby. Na antenie mógł pracować byle kto i nie było istotne, że mówił byle jak... TVP jest okienkiem, które oglądają miliony widzów, a to nakłada pewne zobowiązania”, powiedziała szefowa Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, Krystyna Mokrosińska.

Człowiek orkiestra

9 września zarząd podjął decyzję, a 24 września telewizja wystartowała z programem „BW przedstawia”, którego autor i prowadzący, bełkotliwy, antytelewizyjny osobnik, nigdy by Karty Ekranowej nie uzyskał. Rozumiem, że prawo nie działa wstecz i Bronisław Wildstein, bo o nim piszę, może kaleczyć język dowolnie, bo Karty Ekranowej jako wybitna, choć atelewizyjna postać mieć nie będzie musiał i może spokojnie swój „Bełkot Wieczorny” prowadzić. Warto w tym miejscu przypomnieć, że to właśnie Wildstein, jako krótkotrwały prezes TVP, instytucję Karty Ekranowej skasował, o czym właśnie przypomniał „Newsweek”. Trudno zresztą się dziwić, żeby facet, który ma wadę wymowy i pogardę dla poprawności języka, korzystając z chwilowej władzy, postąpił inaczej. Wildstein kleił telewizję na miarę swoich umiejętności, możliwości i wyobrażeń. Dziś też uważa, że „Telewizja znowu mnoży nikomu niepotrzebne, czysto biurokratyczne byty... Warsztat pracownika powinien oceniać jego szef” („Newsweek”, 05.10.br.). I w myśl tej pewnie zasady kierownictwo telewizji publicznej pozwoliło BW na kolejny program autorski. Wildstein, jak pamiętamy, zadebiutował w „pluralistycznej” telewizji Urbańskiego jako współautor i prowadzący program „Cienie PRL-u”, „cykliczne widowisko publicystyczne”. To prawda. Było to raczej „widowisko” niż zapowiadana przez telewizję „debata na najwyższym poziomie”. Zresztą spadło z anteny, osiągając jak na „debatę na najwyższym poziomie” żenujące wyniki oglądalności. Widocznie telewidzowie nie kupili osobowości Wildsteina, małego, zaciętego faceta, który pojęcia nie ma o warsztacie telewizyjnym i do prowadzenia programów nadaje się jak, nie przymierzając, wół – przepraszam – kucyk do karety. Średnie udziały w rynku tego dzieła zaledwie przekroczyły 11%, co dla fachowców z branży medialnej jest informacją, że przez pół roku katowania widzów BW do widowni ze swoim dziełem się nie przebił. Teraz próbuje po raz kolejny. „W programie »Bronisław Wildstein przedstawia« autor, bohater i gospodarz programu razem z grupą młodych ludzi próbuje nazwać i zrozumieć wyzwania naszej rzeczywistości. Stara się wyjść poza obiegowe stereotypy i półprawdy. Program zajmuje się konkretnymi wydarzeniami, poprzez które możemy zobaczyć zjawiska kształtujące naszą rzeczywistość. Pomaga zrozumieć stan naszego kraju. Mówiąc o sprawach pozornie oczywistych i rzekomo zamkniętych, pokazuje, że mają znaczący i trwały wpływ na nasze życie”. Tak dzieło Wildsteina zapowiada sama telewizja publiczna na swoich internetowych stronach. Proszę zwrócić uwagę: „Autor, bohater i gospodarz programu”. Trzy w jednym. Człowiek orkiestra.

Teatrzyk z puszki

Widowisko, z którym Wildstein wystartował 24 września, jest kiepskim amatorskim teatrzykiem, choć jak informuje plansza końcowa – reżyserowanym. Program leci z puszki, bo prowadzący tej klasy, co BW, nawet jeśli jest autorem, bohaterem i gospodarzem, nie jest w stanie prowadzić programu na żywo. To po prostu wyższa szkoła jazdy, której Wildstein absolwentem nie jest. Nawet pod okiem reżysera jest po prostu tylko śmieszny. Według zamysłu dramaturgicznego teatrzyk umieszczono w newsroomie, gdzie Wildstein, mistrz (autor, bohater, gospodarz), uczy dziennikarską młodzież. Czego uczy? Jak odgrzewać stare kotlety. W pierwszym, szeroko reklamowanym programie Wildstein odgrzał „aferę Rywina”. Nie poznaliśmy jednak grupy trzymającej władzę ani nie dowiedzieliśmy się o tej sprawie nic nowego poza tym, że firma Rywina nie działa, a on sam nie chce rozmawiać. Już tylko dla tego warto było wywalać forsę na reklamę programu, bo reklamy Wildsteina nigdy w TVP nie za dużo. Co Wildstein przekazał dzieciakom ze swojej szkółki? Że Rywin był be, Michnik be, także Czarzasty, Jakubowska, Kwiatkowski i sądy, które nie potrafiły znaleźć powodów, by skazać towarzystwo na zsyłkę i ciężkie roboty. Cacy był Jan Maria Władysław Rokita, Ziobro i grający rolę Sherlocka Holmesa Nałęcz. Drugi spektakl śmiesznego teatrzyku poświęcił BW (autor, bohater i gospodarz) Unii Europejskiej, a dokładniej „stadnym odruchom”, które w Polsce „zwyciężają nad krytycznym uczestnictwem”. Ten pasztet też telewidzom nie smakował. Odważyło się go spróbować zaledwie 850 tys. widzów. Ok. 2% widowni. Po takiej reklamie, jaką ma Wildstein, 11% udziału w rynku to już nie porażka. To katastrofa. Niemożliwe, żeby prezes Urbański tego nie wiedział. A skoro Wildstein – jak poinformował „Newsweek” – wyznaje zasadę, że „warsztat pracownika powinien oceniać jego szef”, to ten newsroom Urbański powinien zamknąć, bo na taki warsztat szkoda pieniędzy. Wystarczy, że toleruje inny warsztat uczący młodych Polaków, jak nie należy prowadzić dyskusji albo jak prowadzić ją z tezą, czyli program Jana Pospieszalskiego „Warto rozmawiać”. O języku tego mistrza mowy polskiej nie wspomnę.

Karta dla najlepszych

Nie znaczy to jednak, że gdyby w Komisji Karty Ekranowej była pani Mokrosińska, jeden i drugi mistrz Karty Ekranowej by nie dostał. Dostaliby z całą pewnością, bo jak powiedziała Mokrosińska, „karta ma przecież poprawić jakość programów, a nie służyć układom” („Polska” 16.09.br.). A nic tak nie poprawi jakości programów jak prowadzenie ciągłych doświadczeń na żywym organizmie widzów. Nic tak nie wpływa dobrze na sztukę rozmowy młodych Polaków jak naśladownictwo obu mistrzów, jak język i warsztat dziennikarski Jana Pospieszalskiego i „Bełkot Wieczorny”, czyli program „Bronisław Wildstein przedstawia”. Ponadto wszyscy przecież wiedzą, że kogo jak kogo, ale Wildsteina układy nie dotyczą. Nawet posadę prezesa TVP dostał od sprawiedliwego, który wybrał go spośród wielu sprawiedliwych.

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Czw 22:44, 19 Lis 2009    Temat postu:

Zanim media przejdą do historii

Kilka lat temu prof. Leszek Kołakowski podczas wręczania mu nagrody Klugego, czyli najwyższego wyróżnienia amerykańskiego dla humanistów, powiedział kilka niezwykle ważnych zdań na temat najważniejszej z wszystkich wolności. Warto jego słowa przypominać, bo są i będą fundamentem demokracji. I mediów, bo o nich chcę tu pisać. A Kołakowski powiedział wówczas tak: „Jest jedna wolność, od której zależą wszystkie inne wolności – i to jest wolność wypowiedzi, wolność słowa, druku. Jeżeli ta wolność zostanie odebrana, żadna inna wolność istnieć nie może albo rychło zostanie stłumiona”. Te słowa powinni sobie powiesić nad biurkami politycy nieustannie polujący na niezależne media i szukający sposobu, by tak im przyciąć skrzydła, by latały tylko do ich gołębników. Tabliczka z cytatem Kołakowskiego nie zaszkodziłaby też mediom, które mają coraz większe problemy z bezstronną i udokumentowaną informacją. A i ci czytelnicy, którzy mają wysokie wymagania zwłaszcza wobec poważnych mediów, mogliby się zadumać nad tym, czy te media mają szansę sprostać ich oczekiwaniom. Czy mają chociażby warunki finansowe, by obronić się przed zalewem szmiry i tandety? Jest nad czym myśleć, bo mamy najgłębszy kryzys mediów w ich, nie tak znowu długiej, historii. Choruje niestety cały system. Bo i układ właścicielski, coraz mniej przejrzysty i coraz bardziej globalny, i pracownicy mediów, wśród których dziennikarze są tylko częścią, i to coraz mniejszą. W ponadnarodowych koncernach gromadzi się wszystko, co jest choć trochę związane z mediami. Od prasy przez telewizję, internet, reklamę itp. Jednym słowem wszystko, co wzajemnie powiązane i podpierające się może przynieść zyski. I to zysk jest teraz nadrzędnym celem nowych mediów.

A skoro tak, to stare media mogą się albo dostosować, albo przejść do historii. Historii prasy. Coraz bardziej skomplikowane powiązania kapitałowe i właścicielskie sprawiają, że bardzo trudno jest zajrzeć za kulisy tego ostatniego, ale najważniejszego dla odbiorców kłębka, czyli informacji, jaka trafia jednocześnie do milionów ludzi. Manipulacje, fałszywki, tendencyjne spekulacje tak się u nas mnożą, że coraz mniej ludzi wierzy w to, że dostaje naprawdę uczciwą informację.
Dziennikarze stają się coraz słabszym ogniwem rynku medialnego. Dlaczego? W cenie i łaskach właścicieli mediów są ci, którzy potrafią dostarczyć jak najwięcej materiałów, i to jak najszybciej. Jak to się ma do jakości?


Oczywiście nijak. Wydawcy tną koszty, a więc na krótką metę wygrywa młodzież dziennikarska, bo tańsza. Źródłem wiedzy dla tych autorów są internet i wikipedia. Takiej wiedzy nie potrzebują oczywiście coraz bardziej wymagający czytelnicy. I koło się zamyka. Mniej czytelników, kolejne cięcie kosztów i kolejny spadek poziomu. Czy na końcu zostaną tylko tabloidy?
Jeśli są środowiska, grupy społeczne, organizacje pozarządowe lub jakiekolwiek inne, które nie chcą przyglądać się temu wyniszczającemu procesowi, to wraz z częścią poważnych mediów muszą podjąć działania ratunkowe. Świat już zauważył ten problem. Amerykanie, Francuzi, Niemcy i Hiszpanie szukają sposobów wspierania mediów opiniotwórczych. Szukają, bo myślą tak jak prof. Kołakowski.
d'oh! Think d'oh! Think


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Nie 10:46, 13 Gru 2009    Temat postu:

Historia tajnego świata
Wywiad PRL - bronił socjalizmu, likwidował zdrajców, walczył o władzę, rozbijał "Solidarność". A potem organizował wielki zwrot

Rozmawia Robert Walenciak
- Gdy spojrzymy na polski wywiad w czasach PRL, jedna rzecz uderza - ewolucja postaw. Od zakonu ideowych komunistów po absolutnych technokratów, jak najdalszych od ideologii. Ta ewolucja - to przypadek?
- To tendencja ogólnoświatowa. Jeżeli sięgniemy do wspomnień byłych oficerów CIA, to cóż widzimy? Każdy narzeka, że to już nie jest ta elitarna służba, do której wstępował. Wywiad amerykański, w czasie wojny OSS, potem CIA, to był w pierwszych swoich latach - używając tego sformułowania - także zakon. Tworzyli go ludzie ideowi, pochodzący z zamożnych rodzin patrycjuszowskich, dobrze wykształceni, absolwenci najlepszych uniwersytetów Wschodniego Wybrzeża, którzy wstępowali do tej służby, wierząc w ideały wolnego świata, demokracji. Po drugiej stronie było podobnie. W Polsce w latach 50. kształtowała się również kasta profesjonalnych, dobrze przygotowanych młodych ludzi, starannie wyselekcjonowanych z wyższych uczelni cywilnych, głównie ze Szkoły Wyższej Służby Zagranicznej, a później z SGPiS. Oni też wierzyli w ideały.

- Społeczeństwa socjalistycznego.
- Wierzyli, że komunizm przyniesie w skali światowej wyzwolenie społeczne, skończy z dyskryminacją i wyzyskiem, że zło jest związane z imperializmem, a jego uosobieniem są Stany Zjednoczone. Czuli się żołnierzami partii. Uważali, że polska racja stanu to socjalizm i sojusz ze Związkiem Radzieckim. Oni w to autentycznie wierzyli. W następnych latach, wraz ze zmianami generacyjnymi, zarówno w Polsce, jak i za oceanem, służba wywiadu staje się takim samym dobrym miejscem pracy i kariery jak każde inne. Jest to wspólna tendencja - od ideowców z zakonu do technokratów z korporacji. Stąd łatwość, z jaką ludzie służb potrafili się ze sobą dogadywać. Bo byli tacy sami.

Długa i Ksawerów

- Są różne opinie na temat polskiego wywiadu. Jedni twierdzą, że był całkowicie uzależniony od Rosjan, drudzy, że była to służba samodzielna, jedna z lepszych w świecie. Jak to wyglądało?
- To zależy, w jakim okresie. Na pewno w latach 50. nikt o samodzielności w wywiadzie nie myślał. W każdym wydziale byli doradcy radzieccy, a szkolenie odbywało się na radzieckich skryptach. Choć w przeciwieństwie do innych departamentów w Departamencie VII Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, który był poprzednikiem Departamentu I MSW, bardzo niewielka liczba funkcjonariuszy była szkolona w Związku Radzieckim. Dosłownie można było ich policzyć na palcach jednej ręki. Byli to przeważnie absolwenci szkoły NKWD w Kujbyszewie.

- Więc gdzie wywiad szkolił swój narybek?
- Najpierw w szkole MBP w Legionowie. Potem na ul. Długiej w Warszawie. Dzisiaj mieści się w tym budynku Wydział Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego. Tam też mieściła się szkoła wywiadu, która wypuściła w 1953 r. pierwszą setkę cywilnych, wykształconych już w Polsce Ludowej ludzi. Nie z awansu partyzanckiego, tylko z awansu...

- ...społecznego.
- Owszem, społecznego, bo studenci musieli mieć prawidłowe pochodzenie społeczne. Ale kierowano się też kryteriami merytorycznymi, naukowymi. Potem szkołę przeniesiono do pałacyku na Ksawerowie, dzisiaj mieści się tam Departament Ochrony Zabytków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Ostatni oficerowie wywiadu mury Ksawerowa opuścili w 1972 r. Z tych szkół wyszła kadra, która przejęła kierownictwo w wywiadzie w latach 70. Z tych szkół wyszli dyrektorzy wywiadu, wiceministrowie spraw wewnętrznych, spraw zagranicznych, niezliczeni ambasadorowie.

Tajemnica Kiejkut

- Najsłynniejsza szkoła wywiadu to Kiejkuty...
- To już są lata 70., pierwszy rocznik to rok 1973. Na fali gierkowskiego ożywienia, budowy nowej Polski, do wywiadu przychodzi wtedy grupa ludzi bardzo dobrze wykształconych, znających języki, świat. W dużym stopniu są to dzieci ówczesnych prominentów partyjnych - syn kierownika Wydziału Zagranicznego KC, syn ministra spraw wewnętrznych, wiceministra spraw wewnętrznych, syn ministra żeglugi...

- Interesujące są relacje, które zebrał pan o nauce w tej szkole. Wykładowcy nie mówili o partii, o socjalizmie, Związku Radzieckim. Za to mówili o Polsce, i że są kontynuatorami kilkudziesięcioletniej tradycji polskiego wywiadu.
- I tu stawiali kropkę, że, w domyśle, są kontynuatorami wywiadu AK, Polskich Sił Zbrojnych za Zachodzie, przedwojennej Dwójki, rotmistrza Jerzego Sosnowskiego... Kadra w Kiejkutach w latach 70. to byli oficerowie z najwyższej półki. Z samego wyglądu, sposobu noszenia się byli autorytetem dla słuchaczy. W Kiejkutach, na tle ówczesnego życia w PRL, stworzono enklawę. Szwedzka technologia bungalowów mieszkalnych i szkoleniowych, a w nich szwedzka stolarka, szwedzka armatura w łazienkach, aparat do czyszczenia butów w holu, najlepsze drinki w barze... Żeby ich oswoić z Zachodem. Tych chłopców, którzy przyszli z normalnych rodzin, raczej biednych niż zamożnych, choć byli też tacy, którzy mieli pokończone szkoły na Zachodzie i pobyt z rodzicami na placówkach.

- Jak można było się tam dostać?
- Mniej więcej tak jak w filmie "Rekrut" z Alem Pacino. Decydowało sprawne oko werbownika, który funkcjonował w środowisku szkoły wyższej i wypatrywał zdolnych.

- Aktywistów?
- Takich nie brano. Idealny kandydat miał słuszne pochodzenie klasowe, nie był aktywistą, ani partyjnym, ani młodzieżowym, za to był wybijającym się studentem, rozbudzonym intelektualnie, z jaką taką znajomością języków obcych. No i oczywiście musiał mieć odpowiednie predyspozycje psychofizyczne do wykonywania tego zawodu. Takiemu składało się propozycję.

- Pan też był na liście kandydatów do wywiadu.
- Zdziwiłbym się, gdybym nie był. Byłem dobrym studentem, choć akurat niesłusznego pochodzenia społecznego. Moja rozmowa miała miejsce bodajże w 1978 albo 1979 r. Wybrałem inną drogę. Posłuchałem tych, których się radziłem. Jeden z nich powiedział: Po co ci to? Ty, kończąc te studia, możesz być kiedyś ich szefem! I tak proroczo mi to wywróżył. Tak na marginesie. W 1994 r., kiedy byłem początkującym posłem, płk Henryk Bosak ofiarował mi swoją książkę o wywiadzie, wpisując dedykację, w której życzył mi, abym został kiedyś szefem MSW. Dwa lata później zostałem ministrem spraw wewnętrznych...

Ostatnia bitwa partyzantów

- Ciekawe jest to, że wywiad, ludzie wywiadu, patrząc na historię PRL, apogeum swoich wpływów osiągnęli na przełomie lat 60. i 70., w czasach Franciszka Szlachcica.
- To środowisko stało się naturalnym zapleczem dla Franciszka Szlachcica, który od roku 1964 r., jako wiceminister spraw wewnętrznych, sprawował nadzór nad Departamentem I. I on w zasadzie ukształtował profil oficera wywiadu.

- W jaki sposób?
- Franciszek Szlachcic był maniakiem ówczesnych teorii zarządzania. Opanował język angielski w stopniu pozwalającym mu czytać literaturę fachową, czytał ją i wszystkich w koło zanudzał teoriami zarządzania. Uważał, że o wszystkim zadecydują kadry, tylko nasze kadry. Nasza sitwa. Jego sposób na modernizację socjalizmu to swoista rewolucja odgórna menedżerów. To są lata 60., teoria rewolucji menedżerskiej Burnhama święci na Zachodzie triumfy i on to chciał przenieść na polski grunt. Szukał tych menedżerów i ich znalazł.

- W służbach specjalnych?
- W wywiadzie znalazł młodych ludzi, wykształconych, znających świat i niebojących się świata. Postawił na nich. Jego kandydat na szefa wywiadu Józef Osek w chwili nominacji miał 38 lat! To nawet dzisiaj byłby ewenement.

- To było nowe pokolenie, które mu wszystko zawdzięczało.
- To już nie byli dawni, przedwojenni komuniści, ale ludzie wykształceni w Polsce Ludowej. Bez dogmatycznych przekonań, a jednocześnie reprezentujący takie zdrowo plebejskie podejście, np. do Związku Radzieckiego.

- To znaczy jakie?
- Do Związku Radzieckiego podchodzili z dużym dystansem. Ale mieli również inne plebejskie uprzedzenia, np. antysemityzm. Świetnie nadawali się na zwolenników gen. Mieczysława Moczara, którego ruch "partyzantów", rozwijany przez niego w szeregach PZPR, odwoływał się właśnie do tkwiących w masach plebejskich fobii, antyrosyjskich i antysemickich. Oni oczywiście nie mogli powiedzieć, że są przeciwko Związkowi Radzieckiemu, w związku z tym rozwijali kult krajowców, przeciwstawiając im tych komunistów, którzy przyszli do Polski wraz z Armią Radziecką.

- Partyzantów...
- Że my, krajowcy, tu walczyliśmy, a wy przyszliście ze Wschodu w szynelach Armii Czerwonej. I jeszcze większość z was jest Żydami. To było takie puszczanie oka do szerokiej publiki, my jesteśmy ci lepsi komuniści. Szeroka publika to kupowała. Mało kto zdaje sobie sprawę, że w wywiadzie na początku lat 50. de facto wszyscy naczelnicy byli pochodzenia żydowskiego. Gen. Witalij Pawłow, późniejszy rezydent KGB w Polsce, wspomina, że odwiedzając na początku lat 60. Warszawę, na 15 naczelników w Departamencie I, naliczył 12 Żydów. Czy byli Żydami - nie wiemy, on ich tak zakwalifikował. Takie postawy budowały zachowania. Pierwsza czystka antysemicka w polskim wywiadzie odbyła się już na początku lat 50., była ona pokłosiem procesu lekarzy moskiewskich i walki z syjonistami w Związku Radzieckim A później - konsekwentnie mieliśmy następne. Przytaczam opinię moich respondentów, którzy mówią: chwała dyrektorowi wywiadu Witoldowi Sienkiewiczowi, że "odżydził" po 1956 r. wywiad. I to mówią bez żadnego zażenowania! Później były decyzje Moczara, a z jego poręczenia - Szlachcica, który prowadził politykę kadrową polegającą na wyprowadzaniu z wywiadu osób narodowości niepolskiej. Według sformułowanej przez siebie definicji, kto jest Żydem... I jednocześnie promował młodych, z Ksawerowa bądź z Długiej, którzy mu wszystko zawdzięczali. Oni o sobie mówili z dumą: my jesteśmy Pierwszą Kadrową Franciszka Szlachcica.

Wielkość i upadek franciszkanów

- To grupa, która była wokół gen. Oska?
- Ona była nierówna. W tej grupie był również Mirosław Milewski, który zezował w kierunku Moczara. Bardziej odpowiadał mu nurt narodowego komunizmu, o partyzanckim rycie.

- Narodowy komunizm ostatecznie przegrał z nurtem technokratycznym.
- Młode pokolenie ludzi wywiadu znalazło poprzez Szlachcica "dojście" i "wyjście" na Śląsk. Oni byli zafascynowani śląskim eksperymentem. Patrzyli na dokonania wojewody Jerzego Ziętka, na aktywność na rzecz regionu I sekretarza Edwarda Gierka, jeździli na Śląsk. Mało kto zwraca na to uwagę - jak Gierek szykował sobie grunt w Warszawie, na długo przed rokiem 1970. Spójrzmy: Szlachcic został wiceministrem spraw wewnętrznych. Sekretarz ekonomiczny komitetu katowickiego Wiesław Ociepka został zastępcą Stanisława Kani, czyli zastępcą kierownika Wydziału Administracyjnego KC, który to wydział nadzorował służby mundurowe i służby bezpieczeństwa. Po grudniu Ociepka został ministrem spraw wewnętrznych.

- W stronę Gierka zezują wysocy urzędnicy z resortów gospodarczych, lobby inżynierskie...
- Głównym eksponentem Gierka w Warszawie był wtedy Szlachcic. On zabiega, on dociera. Przytaczam fragment z dzienników Rakowskiego, który opisuje, jak Szlachcic proponuje mu wyjazd do Katowic, spotkanie w willi dyskretnie z Gierkiem, zjedzenie obiadu... Nie jest przypadkiem, że w spotkaniu w gabinecie MON na Klonowej, w nocy z 18 na 19 grudnia 1970 r., które zadecydowało o losie Gomułki, byli i Szlachcic, i Edward Babiuch, i Wojciech Jaruzelski oraz Kania. I to Kania i Szlachcic pojechali na Śląsk po Edwarda Gierka, samochodem, który oddał im do dyspozycji szef wywiadu. Służbowym mercedesem z zaufanym kierowcą... Wywiad wychodził poza swoją formułę - przestał być jedynie pomocniczym organem państwa współkształtującym jego politykę zagraniczną, stał się jednym z głównych akuszerów polityki wewnętrznej. Stąd brały się fantastyczne kariery ludzi wywiadu po 1970 r. Jak chociażby Jana Bisztygi, który został wiceministrem spraw zagranicznych.

- I wpływy Szlachcica.
- Szlachcic zbudował własną ekipę. To było koło, które systematycznie się spotykało. Byli w nim Józef Czyrek, Tadeusz Olechowski, Ryszard Frelek, Tadeusz Wrzaszczyk i Franciszek Kaim. Oni wszyscy krążyli wokół Szlachcica. Przyciągnęła ich jego wizja. I siła, bo wiedzieli, że stoi za nim sukcesor - Edward Gierek.

- Już nie Moczar...
- Moczar ostatecznie pogrzebał swoje szanse na V Zjeździe PZPR w 1968 r. Wtedy właśnie ostatecznie odszedł od niego Szlachcic i poparł Gierka. Szlachcic prawidłowo odczytał znak czasu, jakim była zmiana kierownictwa KGB. Kiedy odszedł Władimir Siemiczastnyj, kiedy upadł Aleksander Szalapin - czyli ludzie, którzy wynieśli Leonida Breżniewa do władzy - a szefem KGB został Jurij Andropow, Franciszek Szlachcic pierwszy zrozumiał, że Związek Radziecki, po doświadczeniach z Rumunią, już nie będzie popierał tzw. narodowych komunistów, których liderem w Polsce był Moczar.

Pomyłka Marcusa Wolfa

- W 1974 r. upada Szlachcic. I co na to wywiad?
- Wywiad zostaje poddany ostremu dyktatowi Mirosława Milewskiego, wiceministra spraw wewnętrznych. Milewski był zdominowany przez Szlachcica, ale po 1974 r. mógł rozwinąć skrzydła. On i Kania pozbawili wywiad złudzeń. Gen. Jan Słowikowski, który został ich nominatem po Osku, dostał jedno polecenie od Milewskiego - od polityki jestem tylko ja. Od kontaktów z KC jestem tylko ja.

- Kim był Słowikowski?
- Fachowcem, operatorem, po kilku placówkach zagranicznych. Tel Awiw, Nowy Jork, szef kontrwywiadu zagranicznego Departamentu I... Nie był z grupy Długiej i nie był z grupy Ksawerowa. Skończył szkołę Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Legionowie, w 1951 r. To jest ten jeszcze wcześniejszy zaciąg. Wyszedł z niego i Bosak... Słowikowski nie znał ludzi w KC. Wszystkie sprawy załatwiał tam minister Milewski. Wywiad, siłą rzeczy, został zdegradowany.

- Zupełnie na bok?
- Już nie rozdawał kart. Ale odgrywał wciąż dużą rolę. Gierek czytał informacje wywiadu, spotykał się z jego analitykami. Ale coraz częściej był odcinany od bezpośrednich kontaktów z wywiadem przez sekretarza KC Kanię i wiceministra Milewskiego, którzy całkowicie zdominowali nominata Gierka na Rakowieckiej, Stanisława Kowalczyka.

- Aż przyszedł sierpień 1980 r. Wydarzenia sierpniowe zaskoczyły wywiad?
- Tak samo jak większość establishmentu politycznego. O czym chociażby świadczy misja szefa wywiadu NRD Marcusa Wolfa. Otóż przyjechał on w sierpniu do Warszawy sprawdzić, czy będzie zgoda na rejestrację wolnych związków zawodowych. Jego rozmówcami byli Słowikowski, Milewski, nawet Szlachcic. Wolf napisał po tych rozmowach raport dla Ericha Honeckera. I tak później opowiadał: "Napisałem raport, wynikało z niego, że żadnych porozumień ze strajkującymi nie będzie. Właśnie jechałem z nim do Honeckera i w samochodzie usłyszałem przez radio, że właśnie zostało podpisane w Gdańsku porozumienie. Byłem o krok od samokompromitacji!".

- A jaka rola przypadła Departamentowi I w czasach "Solidarności" i stanu wojennego?
- Jest to czas twardych rządów nowej ekipy, czyli Czesława Kiszczaka i Władysława Pożogi. To czas marginalizacji wywiadu. Używania go już tylko w operacjach mających przynieść krótkookresowe korzyści. Wywiad jest rozliczany z tego, jak walczy z "Solidarnością". Ilu agentów wprowadził do "Solidarności", ile wykryto drukarni, ile przerwano tras przerzutowych nielegalnej literatury. Tym zajmował się Wydział XI, to okres apogeum jego wpływów.

Koneserzy wina odchodzą na bok

- Gdzieś w połowie lat 80. Wydział XI w hierarchii ważności ustępuje pola Wywiadowi Naukowo-Technicznemu. To chyba nie przypadek.
- Wywiad Naukowo-Techniczny w w ywiadzie, czyli WNT, był zawsze. To była ważna dziedzina, ale w sensie wewnętrznego prestiżu, trochę na marginesie.

- WNT był budowany z perypetiami. Jego rozwój zahamowała dezercja Michała Goleniewskiego.
- WNT budowano od lat 50. Katastrofa nastąpiła w 1961 r., kiedy zdezerterował płk Goleniewski, który był naczelnikiem WNT. Zabrał ze sobą na Zachód dokumenty nie tylko swojego wydziału, lecz także dane identyfikujące młodych oficerów z kilku ostatnich zaciągów do Departamentu I. Pod pretekstem szukania kandydatów do swojego wydziału sięgnął po teczki z ostatnich trzech, czterech lat naborów, to wszystko sfotografował i wywiózł na Zachód. Tak naprawdę polski wywiad był budowany na nowo od 1961 r. Bo w międzyczasie miała miejsce dezercja oficera z pionu tzw. nielegałów, kpt. Władysława Mroza.

- Francuzi, którzy go przejęli, nie potrafili go skutecznie ukryć.
- Mróz został zastrzelony w Paryżu przez przysłaną z Warszawy grupę likwidacyjną. Goleniewskiego też chciano zlikwidować, ale zrezygnowano, kiedy zorientowano się, że Amerykanie go świadomie wystawiają polskiemu wywiadowi.

- Dlaczego go wystawili?
- To był człowiek, który nie tylko wydał swoich dawnych kolegów, nie tylko zdekonspirował kierunki pracy i aktywa wywiadu WNT, lecz także oskarżył samego Henry'ego Kissingera o kontakty z wywiadem radzieckim. Wtedy stał się dla Amerykanów kłopotem. A jak już się później ogłosił pretendentem do tronu cara Rosji, to stał się dużym kłopotem. Nasz wywiad w tym się zorientował, więc Milewski podjął decyzję, żeby Goleniewskiego nie ruszać. Niech Amerykanie mają ten kłopot. Natomiast co do WNT - wielka kariera tego wydziału i oficerów w nim pracujących przypadła na połowę lat 80. W tym czasie uznano, że polityka stanu wojennego, polegająca na próbie samodzielnego rozwiązywania polskiego kryzysu, bez odwoływania się do opozycji, nie powiedzie się. Zaczęto więc szukać sposobu na zasilenie gospodarki w dewizy i nowe technologie, które mogą poprawić stan polskiej gospodarki. Gen. Kiszczak postawił w drugiej połowie lat 80. na WNT. Widać to w decyzjach kadrowych - wicedyrektorem wywiadu zostaje naczelnik WNT Konrad Biczyk, a gdy wyjeżdża na placówkę zagraniczną, wskazuje na swojego następcę młodego naczelnika, Henryka Jasika, który również zostaje wicedyrektorem wywiadu. Tenże Jasik trzy lata później zostaje dyrektorem wywiadu, już po przełomie, jako najmniej umoczony w system.

- Zdobywanie technologii nie ma w sobie cienia ideologii.
- Ale to Wywiad Naukowo-Techniczny najbliżej współpracował z wywiadem radzieckim. Zdecydowanie bliżej niż inne wydziały... Jednak w latach 90. postawiono na kadry, które wyrosły z WNT. Bo to są i Jasik, i Bogdan Libera, i Marian Zacharski.

- Jak wyglądała hierarchia prestiżu w wywiadzie?
- Najbardziej cenione były wydziały natowskie, czyli koneserzy wina i serów, oraz wydział amerykański, czyli koneserzy whisky i szybkich samochodów, jak mówili o sobie pracujący w nich oficerowie. Obok nich wysoko stali w wewnętrznej hierarchii prestiżu oficerowie kontrwywiadu zagranicznego, czyli dziurkacze.

- Dziurkacze?
- Bo przedziurawienie przez nich akt oznaczało niewydanie poświadczenia bezpieczeństwa. A od tego zależała kariera oficera.

- Ambasadora...
- Oczywiście. Bez OCK (Ocena Centralna Kadr) nie mógł objąć stanowiska. A to kontrwywiad zagraniczny był tego dysponentem. Pionami drugiej kategorii były WNT i pion informacyjny.

- Pion informacyjny to...
- ...ten, który pisze analizy.

- Czy ten pion nie podrzucał opracowań Cioskowi, Pożodze i Urbanowi?
- Dokładnie. Grupa Trzech pracowała na materiałach wytworzonych w wywiadzie. W ogóle były dwie grupy, które przygotowywały konceptualnie zmianę prowadzącą do rozmów Okrągłego Stołu. Obie funkcjonowały w orbicie MSW. Pierwsza to grupa płk. Wojciecha Garstki, jego Zespół Analiz. Druga to Grupa Trzech, nieformalna, która spotykała się w Magdalence - to Stanisław Ciosek, Jerzy Urban i Władysław Pożoga. Pożoga na te spotkania przynosił analizy wywiadu. Mamy świadectwo Cioska, który twierdził, że w procesie transformacji i dojrzewania elit pezetpeerowskich do konieczności głębokich zmian te analizy odegrały kluczową rolę.

- W połowie lat 80. mamy więc ważny moment - na bok idą wydziały "walczące", a na czoło wysuwają się wydziały od spraw gospodarczych i od analiz.
- To przewartościowanie widzimy w decyzjach kadrowych. Szefem wywiadu jest człowiek z kontrwywiadu - gen. Zdzisław Sarewicz. A wicedyrektorami zostają oficerowie z WNT i Czesław Jackowski, który był dotychczas szefem pionu informacyjnego. To nie jest przypadek, że Jackowski został wicedyrektorem, a nie np. Henryk Bosak. Tymczasem Bosak, który jako szef Wydziału XI odnosił dotąd fantastyczne sukcesy w walce z "Solidarnością", poszedł na oficera łącznikowego do Budapesztu, czyli na boczny tor. A jego następca, Aleksander Makowski, też wyjeżdża wkrótce na rezydenta do Rzymu.

Koniec nastąpił w Lizbonie

- Jaka była pod koniec lat 80. mentalność ludzi wywiadu? Jak się czuli, widząc przecież, że ustrój się kończy? Komu byli wierni?
- Na pewno nie socjalizmowi. Nikt nie miał najmniejszej ochoty umierać za socjalizm.

- Bo wiedzieli, że to koniec socjalizmu.
- Pierwszy wytworzony przez wywiad dokument, który miałem w ręku, w którym użyto sformułowania "koniec systemu socjalistycznego", pochodzi z... marca 1980 r.! W marcu 1980 r. wywiad przedstawił bardzo duże opracowanie, które przesłano na najwyższy rozdzielnik. Na egzemplarzu, który jest w IPN, a który miałem w ręku, jest mnóstwo podkreśleń, znaków zapytania, wykrzykników, widać więc, że ten materiał zrobił na czytelnikach silne wrażenie.

- A co to za materiał?
- Jest on napisany na podstawie zachodnich analiz. Taki był zresztą sposób działania wywiadu - tam nigdy nie pisano "my uważamy, że...". Używano natomiast formuły: "wrogie ośrodki imperialistyczne uważają, że...". Żeby nikt nie mógł zarzucić, że wywiad z tymi opiniami się utożsamia...

- I co te ośrodki uważały?
- Że "jeszcze w tej dekadzie dojdzie do zaburzeń w bloku państw socjalistycznych". I że tak uważają eksperci zgrupowani wokół Rady Bezpieczeństwa Narodowego Stanów Zjednoczonych. Oni przewidywali, że dekada lat 80. będzie kluczowa dla rozwoju państw socjalistycznych, dojdzie w Związku Radzieckim do ruchów odśrodkowych, które go w końcu rozsadzą, pogłębiać się będą nadal trudności ekonomiczne, które będą skutkowały rozluźnieniem więzi między krajami socjalistycznymi, a jednocześnie polityka promocji praw człowieka prowadzona przez prezydenta Cartera doprowadzi w konsekwencji do destrukcji wewnątrz obozu państw socjalistycznych. Polityka promocji młodych ludzi z państw socjalistycznych, studiujących za pieniądze amerykańskie na stypendiach w USA, będzie - pisano w dokumencie Departamentu I - rozsadnikiem idei wolnościowych w tych państwach. Ta diagnoza sprawdziła się w 100%. To był marzec 1980 r. Ale przyszedł sierpień 1980 r. i wywiad był zaskoczony! Co z tego, że potrafił odczytać długookresową tendencję, skoro nie był w stanie przewidzieć najbliższych zdarzeń...

- A co potrafił wywiad?
- Potrafił np. w sprawach niemieckich wyjść poza sztampę, poza język propagandy. Pod koniec lat 60. pisano np., że w najbliższych 20 latach dojdzie do zjednoczenia Niemiec. Przekreślił to Władysław Gomułka, pisząc: "Mylicie się, towarzysze, za 10 lat dojdzie do zjednoczenia Niemiec". Okazuje się, że wywiad miał rację - 20 lat... Co ciekawe, w analizach wywiadu pisano, że do zjednoczenia nie tylko będą parły Niemcy Zachodnie, ale i społeczeństwo, co jest zrozumiałe, enerdowskie oraz elity Niemiec Wschodnich, może poza warstewką wokół towarzysza Honeckera... I tu Gomułka akurat się zgadzał - widziałem jego adnotacje na dokumentach, że podziela ten punkt widzenia. Czyli w sprawach zjednoczenia Niemiec zachowano perspektywę prawidłową, przewidziano tendencje, wyciągnięto wnioski. Tak samo jak od początku stanu wojennego pisano, że nie ma co liczyć na pomoc z krajów socjalistycznych, bo Związek Radziecki sam jest w rozpaczliwej sytuacji gospodarczej, a Zachód nie ugnie się, nie zniesie sankcji, będzie twardo stać na gruncie relegalizacji "Solidarności", zwolnienia więźniów politycznych i wprowadzenia w Polsce demokracji, nie da się nabrać na puste gesty władz. Pisano to ze świadomością, że to oznacza de facto koniec wspólnoty krajów socjalistycznych.

- Więc wybory czerwcowe nikogo w wywiadzie nie zaskoczyły. Ich rezultat i późniejsze polityczne rozstrzygnięcia...
- Świadomość końca tak naprawdę przyszła, dopiero gdy do wywiadu przeszedł minister Krzysztof Kozłowski i z nim grupa WiP. Bo wcześniej... Tadeusz Mazowiecki już był premierem, a np. ze Szczecina przychodziły nadal meldunki od agentów umiejscowionych w strukturach zagranicznych "Solidarności". Nawet retoryka była niezmieniona - że opozycja uważa, że zmierza... A to przecież nie była już opozycja, to był rząd.

- Ale wywiad już się dogadywał z Amerykanami. Doszło do spotkania w Lizbonie.
- 1 maja 1990 r. Jednak pierwsze sygnały przyszły o wiele wcześniej. Amerykański wywiad wysłał do polskiego rezydenta w Lizbonie sygnał, że jest gotowy podjąć dialog, nie operacyjny, ale polityczny, z polskim wywiadem. Zimna wojna się zakończyła, czas rozpocząć rozmowy, mówił wysłannik amerykańskiego wywiadu. Ale na czele lizbońskiej rezydentury stał oficer z WNT, który się przestraszył i uznał to za prowokację. I wyrzucił za drzwi oficera CIA Johna Palevicha, który był tym wysłannikiem. Skonsternowani Amerykanie postanowili więc podejść drugi raz, tym razem w Rzymie, uznając, że tamtejszy rezydent Aleksander Makowski, oficer operacyjny, absolwent Harvardu, będzie miał więcej wyobraźni. Informacje o amerykańskich staraniach zostały przekazane do Warszawy. Tu czytał je dyrektor operacyjny wywiadu Bronisław Zych oraz młody, bardzo energiczny naczelnik wydziału amerykańskiego, z pokolenia 30-latków. Obaj uznali, że to jest właśnie ten moment. Poszli do Sarewicza, który dał zgodę na rozpoczęcie operacji, którą zakamuflowali jako grę operacyjną.

- I?
- Palevich opowiadał mi, że był właśnie pod prysznicem, kiedy z Lizbony zadzwonił tenże rezydent. I powiedział, że jego firma chce kupić towar i proponuje spotkanie biznesowe. W tym czasie ekipa z Zychem na czele szykowała się do wyjazdu. Doszło do spotkania. I w tym momencie kończy się historia Departamentu I.

Zbigniew Siemiątkowski - w latach 1991-2005 poseł na Sejm RP, minister spraw wewnętrznych w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza, w gabinecie Leszka Millera szef UOP i AW. Obecnie pracownik naukowy Uniwersytetu Warszawskiego. Ostatnio opublikował książkę "Wywiad a władza. Wywiad cywilny w systemie sprawowania władzy politycznej PRL".

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Pon 21:41, 15 Lut 2010    Temat postu:

Kto zarabia na zadłużeniu państwa

Dług publiczny
Polski przekroczył 501 mld zł, czyli około 172 mld dol. – ponad siedem razy więcej niż za Gierka


Zadłużenie zagraniczne Polski w 1980 r. wynosiło 23 mld dol. Stało się to jednym z powodów, by mówić o wpadnięciu w pułapkę zadłużeniową, usunąć Edwarda Gierka wraz z jego ekipą oraz rozpocząć proces, który skończył się zmianą ustroju politycznego i społeczno-ekonomicznego. Zadłużenie to urosło w późniejszych latach do 40 mld dol. i spłacano je przez 20 lat, pozbywając się kolejnych 22 mld w formie odsetek. W procesie transformacji nabrała znaczenia nowa kategoria ekonomiczna – dług publiczny, a zadłużenie zagraniczne zniknęło z pierwszych stron gazet. W 2007 r., jak podaje „Rocznik Statystyczny”, dług publiczny przekroczył 501 mld zł, co według ówczesnego oficjalnego kursu dawało ok. 172 mld dol., czyli ponad siedem razy więcej niż za czasów Gierka. W 2008 r. dług publiczny wynosił już ok. 600 mld zł (47,2% PKB). Przyjęta przez rząd we wrześniu 2009 r. „Strategia zarządzania długiem sektora finansów publicznych w latach 2010-2012” zakłada wzrost długu sektora rządowego i samorządowego do 658,8 mld zł, czyli 49,8% PKB w 2009 r. Mimo że dług publiczny osiągnął tak ogromne kwoty, nie widać ani demonstracji, ani strajkujących zakładów pracy pod hasłem „kapitalizm tak, wypaczenie nie”, ani nie przeprowadza się poważnych debat i dyskusji w środkach masowego przekazu. Dlaczego? Czy milczenie o długu publicznym należy do dobrego tonu współczesnych dżentelmenów?
Państwo płaci, wierzyciele zarabiają

Dług publiczny to ta część wydatków państwa i instytucji publicznych, która nie ma pokrycia w ich dochodach. Choć zakrawa to na paradoks, dług publiczny nie znika wraz ze wzrostem gospodarczym, co więcej – może wzrastać mimo rozwoju gospodarczego kraju. Unia Europejska, zdając sobie sprawę z tego, że dług publiczny stanowi pewną niechcianą konieczność, zastrzegła, że w poszczególnych państwach członkowskich deficyt budżetowy w danym roku nie powinien przekraczać 3% PKB (deficyt rozumiany jako łączne saldo budżetu centralnego, budżetów regionalnych oraz systemu ubezpieczeń społecznych), a całkowity dług publiczny 60% rocznego PKB.
Państwo i instytucje samorządowe mogą zlikwidować dług publiczny, czerpiąc dochody z dwóch źródeł – z podatków lub z prywatyzacji. Ponieważ podatki dla zamożnych warstw społeczeństwa maleją, można przyjąć, że dług publiczny jest potężną dźwignią ekonomiczną i narzędziem propagandy w celu prywatyzacji gospodarki i poszczególnych dziedzin życia społecznego. W celu likwidacji lub ograniczenia długu publicznego można byłoby jeszcze wykorzystać inflację, ale w warunkach globalizacji, gdy chce się być wiarygodnym partnerem, stanowi ona bardzo ograniczony środek, zwłaszcza że istnieją międzynarodowe ograniczenia w tym względzie. Tak czy owak, inflacja byłaby i tak tylko nadzwyczajnym podatkiem nałożonym głównie na uboższą część społeczeństwa.
Pożyczanie pieniędzy państwu nie jest działalnością filantropijną. To, co dla państwa jest kosztem i stratą, dla wierzycieli jest zyskiem. Obsługa długu publicznego pochłania ogromne sumy w poszczególnych państwach. Np. w Stanach Zjednoczonych dług publiczny przekroczył astronomiczną kwotę 12 bln dol., a koszty jego obsługi wzrosną w najbliższych dziesięciu latach do ok. 700 mld dol. rocznie. Kwota ta, którą rząd USA będzie musiał spłacać, od 2019 r. przewyższy sumę, na jaką składają się roczne wydatki na wojny w Iraku i Afganistanie razem, plus budżety resortów oświaty, energetyki i bezpieczeństwa wewnętrznego łącznie1.
Koszty obsługi długu publicznego w Polsce w 2001 r. pochłonęły 12,1% wydatków budżetu państwa, w 2005 r. – 12%, a w 2007 r. – 10,9%. W 2007 r. obsługa długu publicznego wymagała ponad 27,5 mld zł. Była to druga pozycja po dotacjach dla obowiązkowych ubezpieczeń społecznych (54 mld). Koszty obsługi długu publicznego w 2007 r. były większe niż łączne wydatki na obronę narodową (15,5 mld), ochronę zdrowia (5,5 mld), oświatę i wychowanie (2,3 mld), gospodarkę mieszkaniową (1,7 mld). O skali tych wydatków może świadczyć porównanie ich z wydatkami na pomoc społeczną i pozostałe zadania w zakresie polityki społecznej (20,5 mld). Według wyliczeń rządowych w roku 2010 koszty obsługi długu publicznego pochłoną 35 mld zł.
Dlaczego i od kogo pożycza państwo?

Powstają pytania: 1) dlaczego państwo pożycza, 2) od kogo pożycza i komu spłaca koszty obsługi zadłużenia?
1) Państwo pożycza dlatego, że nie starcza mu pieniędzy na sfinansowanie jego projektów. Na pytanie, dlaczego mu nie starcza, liberałowie mają prostą odpowiedź – państwo jest za bardzo opiekuńcze i totalitarne. A najlepszym sposobem na wyzwolenie inicjatywy i zagwarantowanie wolności obywateli jest obniżenie im podatków, gdyż oni najlepiej wiedzą, w co inwestować z zyskiem. Po co państwo ma troszczyć się o zdrowie i inne potrzeby obywateli i finansować wydatki na ich zaspokojenie? Wystarczy ludziom dać zarobić, a oni sami zatroszczą się o swoje potrzeby i zdrowie. Odrzucając pomocowy model funkcjonowania ochrony zdrowia, liberałowie powodują, że „zaoszczędzone” środki nie trafiają równomiernie do kieszeni poszczególnych obywateli, lecz w większości trafiają do portfeli zamożnych, a do ubogich prawie wcale. Opieka zdrowotna ubogich obywateli ulega pogorszeniu, a zamożnych poprawia się, co nie przeszkadza im przyłączać się do biadolenia na służbę zdrowia, bo po co mają płacić za coś, co inni mają „za darmo”2. Rządy hołdujące doktrynie neoliberalizmu, obniżając podatki, przyczyniają się do destabilizacji finansów publicznych, powstania trwałego zjawiska długu publicznego, a w konsekwencji do emisji papierów wartościowych i powstania rynków finansowych. Państwo wyrzeka się części swoich dochodów w formie podatków, aby przekazać je do kieszeni warstw uprzywilejowanych i posiadających.
2) Państwo pożycza od instytucji skoncentrowanego kapitału (wielkie banki, towarzystwa ubezpieczeniowe, fundusze emerytalne, fundusze inwestycyjne) oraz od zamożnych warstw społeczeństwa, które szukają sensownych lokat i odsetek. Pieniądze, których państwo nie uzyskuje w formie podatków, pożycza od zamożnych obywateli na procent od bonów i obligacji. Dług publiczny jest więc wynikiem nadmiernych dochodów części społeczeństwa, których ta część nie potrafi inaczej skonsumować, niż pożyczając państwu na procent. Jego trwanie jest wynikiem woli politycznej społeczeństwa i klasy politycznej.
Co zrobić z długiem publicznym?

W konstytucji Rzeczypospolitej z 1997 r. w rozdziale X „Finanse publiczne” w art. 216 zapisano, że państwowy dług publiczny nie powinien przekroczyć trzech piątych wartości rocznego PKB. Jednocześnie ograniczono rolę Sejmu w kształtowaniu budżetu państwa, pisząc, że Sejm nie może zaproponować większego deficytu budżetowego niż przewidziany w projekcie ustawy budżetowej (art. 220), i przyznając Radzie Ministrów wyłączne prawo do inicjatywy ustawodawczej w kwestii zmiany ustawy budżetowej oraz dawania gwarancji finansowych przez państwo (art. 221).
W Ustawie o finansach publicznych z 2005 r. zapisano, w art. 69, że państwowy dług publiczny nie może przekroczyć 60% wartości rocznego PKB. W rozdziale 3 (z działu 2) zatytułowanym „Procedury ostrożnościowe i sanacyjne” podano progi i konsekwencje ich przekroczenia. Przekroczenie progu 60% skutkowałoby natychmiastowym ograniczeniem procesów inwestycyjnych, m.in. wskutek ograniczonego wykorzystania funduszy z UE. Do tego dochodzi radykalne zmniejszenie popytu wewnętrznego.
W 2010 r. wartość długu przekroczy 50% PKB i według prognoz rządowych do 2012 r. nie przekroczy 55%. Jednak rządowe wyliczenia sprawiają wrażenie, jakby były robione „pod ustawę” i „pod wybory prezydenckie”. W latach 2010-2012 relacja długu do PKB jest prognozowana na przedział 54,7%-54,8% (739,1 mld zł – 816,1 mld zł). Sprzeczności w prognozach rozwoju sytuacji ekonomicznej rodzą sprzeczne postawy polityczne. Reakcją jest albo milczenie, albo przygotowywanie się do obrony progów jak niepodległości. Jeszcze inni proponują pakiet reform o bardzo różnym charakterze. Pierwsza propozycja, zakładając pogorszenie się sytuacji, polega na tym, aby zmienić istniejące progi, rozciągnąć je nieco, żeby były mniej restrykcyjne. Np. proponuje się przesunąć działania wymagane przy poziomie 60% na poziom 70% czy nawet 75%. Byłoby to bardziej płynne rozłożenie działań sanacyjnych, zmierzających do redukcji deficytu i długu.
Zdaniem autorów tej propozycji, deficyt nie stanowi zła absolutnego. Zwiększanie deficytu ma być dobrym sposobem na zmniejszenie skali kryzysu i skrócenie czasu wychodzenia z niego. Liberałowie, od lat robiąc ludziom wodę z mózgu, myląc skutki z przyczynami, proponują przygotować i przeforsować „trudne społecznie” rozwiązania ustawowe, skutkujące radykalnym ograniczeniem wydatków publicznych. Utrzymywanie dodatniej dynamiki PKB w okresie obecnego światowego kryzysu, w istotnym stopniu przypisuje się korzystnemu kursowi walutowemu, osłabieniu złotego. Gdyby nie słaby złoty, dynamika PKB byłaby ujemna. Pośrednio korzystamy z efektów zwiększenia deficytów w bogatszych krajach UE. Gdyby w Europie Zachodniej zapanował dogmatyzm, skala spadku polskiego eksportu byłaby jeszcze większa, o innych makroekonomicznych konsekwencjach nie wspominając. Gdyby nie istniały wymienione czynniki – przekroczenie progu 60% byłoby kwestią czasu, i to stosunkowo krótkiego. Polski rynek walutowy jest płytki i wpływ na kurs złotego mają nawet poszczególne banki zachodnie lub pojedyncze większe inwestycje na terenie naszego kraju. Zachodnie instytucje finansowe prowadzą swoją grę, która nie ma się nijak do zamiarów polskiego rządu. Korzyści, jakie udaje się osiągnąć polskiej gospodarce, są w większym stopniu wynikiem zbiegu okoliczności niż świadomych zamiarów rządu.
Sens tych propozycji sanacyjnych jest jeden. Niezależnie od tego, czy zwiększy się deficyt i dług publiczny, czy przyjmie „trudne społecznie” reformy i cięcia budżetowe, skorzystają na tym zamożne i posiadające warstwy naszego społeczeństwa. Ustawa o finansach publicznych broni bowiem jakichś abstrakcyjnych proporcji długu publicznego do PKB, nie wyjaśniając mechanizmu i skutków jego powstania ani nie rozpatrując problemu z punktu widzenia interesów poszczególnych środowisk i warstw, a pozostawiając rządowi pełną swobodę w ich wzbogaceniu lub marginalizacji. Obietnice z kampanii wyborczych zwiększenia wydatków na cele publiczne, na podwyżki dla nauczycieli i lekarzy, emerytów i rencistów czy wsparcia jakiejś branży, skutkują z reguły zwiększonym deficytem, a ten z kolei ponownie uderza w ich interesy i ludzi czerpiących dochody z własnej pracy. Deficyt budżetowy bowiem, wbrew pozorom, prowadzi do zwiększenia różnic między biednymi a bogatymi, którzy pożyczają państwu po to, aby zarobić na odsetkach i uzależniać je od siebie.
Dług publiczny nie może rosnąć w nieskończoność, gdyż zaczyna dezorganizować gospodarkę, decydować o podziale produktu społecznego i alokacji środków. Alain Bihr pisał, że rozwiązanie problemu zadłużenia publicznego jest tylko jedno: trzeba anulować wszystkie długi publiczne. Nie należy przejmować się wrzaskami o wywłaszczeniach – „wygaśnięcie ich wierzytelności nie będzie niczym innym niż ściągnięciem podatków, których państwo od dawna miało prawo się domagać. Niech się cieszą, że nie każe im się płacić kar za zwłokę”3. Im szybciej uświadomią to sobie społeczeństwa, tym lepiej.

[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Sob 11:47, 18 Cze 2011    Temat postu:

Bronisław Łagowski

To jest Ameryka

Gdy prezydent Polski został przyjęty przez Baracka Obamę w Białym Domu, gazety amerykańskie nie poświęciły temu wydarzeniu najmniejszej wzmianki. Polakom ten fakt nie podsunął żadnej myśli, nadal sądzą, że Polska w amerykańskiej polityce zajmuje ważne miejsce i jest obdarzona wzniosłą rolą amerykańskiego sojusznika w walce o wolność na świecie. Prezydent USA zapewniał o tym Polaków, a weterani walki o demokrację usłyszeli w jego słowach jeszcze więcej, niż w nich było, i jeszcze bardziej urośli w swoich oczach.
Nie ulega dla nich wątpliwości, że Afryka Północna i Bliski Wschód czekają na ich instrukcje, jak zbudować demokrację i gospodarkę rynkową. O tym użyczaniu polskiego doświadczenia ciemnym narodom mówi się i pisze w Polsce z powagą, bez najmniejszej nutki ironii. Megalomania tych ludzi dorównuje ich ignorancji.

Prezydent Obama był dobrze poinstruowany, jak należy rozmawiać z Polakami: pochlebiaj, ile wlezie, bez oglądania się na prawdopodobieństwo, a zrobisz sobie z nich bezwarunkowych wielbicieli i pójdą za tobą na koniec świata, żeby w takim lub innym Iraku czy Afganistanie zaprowadzać demokrację i prawa człowieka.
Wątpię, czy istnieje na świecie drugi naród, który tak łatwo byłoby wodzić za nos nic niekosztującymi pochlebstwami, zwłaszcza upewnianiem go w poczuciu własnej wielkości i wyjątkowości. Już Napoleon, jak pisze pamiętnikarz, „wiedział, że tylko imaginacja rządzi w tym osobliwym kraju, przez te trzy tygodnie, jakie spędził w Warszawie, robił wszystko, żeby podniecić bojowego ducha narodu, (...) okazywał wzgardę dla Rosjan i mówił o Janie Sobieskim”. Zamiast okazać wzgardę Rosji, prezydent USA mówił o resecie, i to był jedyny zgrzyt podczas tej wizyty, która poza tym „nas nobilitowała”, jak zapewniali czołowi politycy i dziennikarze.
Nie można powiedzieć, że obecność prezydenta Stanów Zjednoczonych w Warszawie przesłoniła komentatorom telewizyjnym inne doniosłe problemy. Do najczęściej omawianych należało najpierw zagadnienie, czy Jarosław Kaczyński poda rękę prezydentowi Komorowskiemu, a gdy podał tę rękę, telewizyjni dziennikarze pieli z podziwu, że podał. („Zdobył się Kaczyński na wielki gest”).
Partie solidarnościowe rządzą Polską zgodnie z pragnieniami, jakie wielu, może większość Polaków miała (i nie bez ważnych powodów) w poprzednim systemie. Marzyło się, aby należeć do wolnego świata, a wolny świat to były Stany Zjednoczone i kraje, w których znajdowały się amerykańskie bazy wojskowe. Polska niby jest wolna, niby demokratyczna, niby należy do NATO, ale czegoś tu brakuje, żeby poczuć się w prawdziwie wolnym świecie. Brakuje amerykańskich baz i stąd żebranie o amerykańskie rakiety, choćby bez głowic, i amerykańskie wojsko, niechby przynajmniej pluton mechaników. Według wysoce przebiegłej i daleko w przyszłość sięgającej kalkulacji prezydenta, premiera, ministra spraw zagranicznych i PiS-owskiego gabinetu cieni mają ci zakładnicy zapewnić natychmiastowe wypowiedzenie wojny przez Amerykę agresorowi, który by napadł na Polskę. Poważnie mówiąc, to „imaginacja rządzi w tym osobliwym kraju”.

Andrew J. Bacevich jest pułkownikiem armii amerykańskiej w stanie spoczynku i profesorem politologii na Uniwersytecie Bostońskim. Można go czasem zobaczyć w telewizji CNN. Warszawskie wydawnictwo Rambler opublikowało właśnie jego książkę „Granice potęgi. Kres amerykańskiej wyjątkowości”. Można się pomylić i pod wpływem brzmienia tytułu zaliczyć autora do coraz liczniejszych przepowiadaczy upadku potęgi Stanów Zjednoczonych. W rzeczywistości jest to krytyka błędów polityki zagranicznej, która w istotnych punktach – zdaniem autora – musi być skorygowana, ponieważ jest gospodarczo rujnująca. Nikt nie oczekuje ode mnie opinii na ten temat i nikogo nie wprowadzę w błąd, gdy podzielę się wątpliwością, czy sławne zadłużenie Ameryki jest jeszcze zadłużeniem, czy czymś innym, specyficzną korzyścią pochodzącą stąd, że największa potęga gospodarcza narzuciła światu korzystne dla siebie reguły gry. Jeśli nawet mamy tu do czynienia z zadłużeniem w sensie dosłownym, to osiągnęło ono taki poziom, który jest problemem dla wierzycieli raczej niż dla dłużnika.
Stany Zjednoczone interweniują zbrojnie, zakładają bazy i prowadzą wojny dla dobra całej ludzkości, a to kosztuje. Czy nie byliby w swoim prawie, ustanawiając wszechświatowy podatek z przeznaczeniem na wojny w imię demokracji i w celu obrony ludności cywilnej? W dawnych czasach papieże pobierali świętopietrze i się nie zadłużali. Amerykanie niosą światu nową „dobrą nowinę” i mogliby robić to samo.
Oto kilka myśli z książki A.J. Bacevicha. Amerykanie – jak wiadomo – przekształcają NATO z paktu obronnego w sojusz podejmujący działania militarne poza granicami krajów członkowskich. „Cel Waszyngtonu jest następujący: wziąć zimnowojenną organizację stworzoną po to, by przytrzymać Niemców pod butem, Rosjan za żelazną kurtyną i Amerykanów na Starym Kontynencie, a potem przekształcić ją w postzimnowojenny układ, w którym Europa poniesie część kosztów amerykańskiego globalizmu, nie mając oczywiście istotnego wpływu na kierunek i sposób realizacji amerykańskiej polityki”.
NATO, zdaniem autora, powinno się ograniczyć do obrony Europy, a Europejczycy wziąć odpowiedzialność za swoją obronę i ponieść jej koszty. Gdzie indziej – w Iraku, w Afganistanie – nie chcą się bić, o swoje bezpieczeństwo będą musieli. W stosunku do wczesnego okresu NATO siła Europy znacznie wzrosła, a niebezpieczeństwo ze strony osłabionej (ale niezadowolonej, więc ciągle trochę groźnej) Rosji znacznie zmalało. Ameryka powinna pozwolić Europie przekształcić NATO w organizację europejską i służącą tylko obronie jej bezpieczeństwa i dostatku.
Dalej Bacevich pisze, że wbrew wszelkim nadziejom Stany Zjednoczone nie odniosły korzyści z zakończenia zimnej wojny. Dopiero wtedy zaczął się dla USA czas prawie nieustannych interwencji zbrojnych i wojen: „to, co zostało okrzyknięte jako historyczne zwycięstwo, otworzyło drogę do niemalże natychmiastowego odnowienia niepokojów i konfliktów”. W latach, jakie nastąpiły po upadku Związku Radzieckiego, „Amerykanie przyzwyczaili się do wiadomości, że żołnierze U.S. Army walczą w Panamie i w Zatoce Perskiej, znajdują się w Bośni i na Haiti, bombardują z powietrza Kosowo, Afganistan i Sudan”, co okazało się tylko wstępem do większego zaangażowania, do porażki w Somalii i niezwykle kosztownej pod każdym względem wojny z Irakiem. Dodajmy, że wojna z Libią została zaczęta przez Stany Zjednoczone i z ich decydującym, choć ukrywanym udziałem jest kontynuowana.Część porażek amerykańskiej polityki Bacevich jest skłonny przypisać zaciemniającemu rzeczywistość fałszywemu idealizmowi. Twierdzenie, że misją Ameryki jest wyzwalanie (narodów albo „cywili”, jak obecnie w Libii), jest w tym stopniu słuszne, jak przekonanie, że celem Hollywood
jest produkowanie arcydzieł sztuki filmowej. Owszem, zdarzają się arcydzieła, ale rzeczywistym celem jest zarabianie pieniędzy. Ciekawe, co autor zalicza do arcydzieł polityki amerykańskiej. Kupując Luizjanę od Francuzów, Thomas Jefferson przekroczył swoje uprawnienia, a James Polk odebrał Kalifornię Meksykowi na drodze jawnego podboju, ale działania jednego i drugiego sprawiły, że Stany Zjednoczone stały się mocarstwem. „By zabezpieczyć Przesmyk Panamski, Theodore Roosevelt zaaranżował oburzający szwindel, ale kanał, który tam wybudował, potwierdził amerykańską dominację”. Przykłady wybitnych osiągnięć czy arcydzieł politycznych autor znajduje również w nowszej i najnowszej historii. „Współpracując z Józefem Stalinem, Franklin Delano Roosevelt załatwiał wspólne interesy z rzeczywiście złowieszczą postacią. Jednak pakt zawarty z diabłem zniszczył Hitlera i pozwolił Stanom Zjednoczonym zająć pozycję niekwestionowanej globalnej supremacji ekonomicznej”. Podobnie korzystna była zapoczątkowana przez Richarda Nixona współpraca z dyktatorem Chin Mao Zedongiem.
Sukcesy znakomitych amerykańskich prezydentów „wywodziły się nie z ich oddania dla tradycji wolnościowej, lecz ze śmiałości pozbawionej zbytnich skrupułów. Pomimo wzniosłych słów, które regularnie wypływały z Białego Domu i Departamentu Stanu, źródłem największych sukcesów amerykańskiej polityki zagranicznej był nie idealizm, lecz pragmatyzm, często powiązany ze swoim kuzynem – oportunizmem”.

Anxious


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Halina



Dołączył: 29 Maj 2011
Posty: 271
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdynia

PostWysłany: Sob 20:41, 18 Cze 2011    Temat postu:

Anxious Anxious dodała bym jeszcze że kiedyś patrzyliśmy na sowietów teraz na amerykanów ,a sojusze to nam się najlepiej sprawdziły w 1939r??? dlaczego my nigdy nie uczymy się na błędach Think

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Nie 19:50, 03 Lip 2011    Temat postu:

Jan Widacki - Z Galicji

PJN (Platforma Jest Najważniejsza!)

Uroczysty spęd kilkunastu tysięcy członków Platformy godnie czcił 10-lecie tej partii. Bohaterem zjazdu nie był jednak jeden z jej założycieli, Andrzej Olechowski (nie wiem, czy w ogóle był zaproszony), ani jej główny organizator Paweł Piskorski (wiem, że na pewno zaproszony nie był), ani jedna z niegdysiejszych gwiazd Jan Maria Rokita, który swą aktywnością w rywinowskiej komisji śledczej poprawiał zasadniczo wynik Platformy w sondażach.

Niekwestionowaną bohaterką i gwiazdą zarazem stała się Joanna Kluzik-Rostkowska! W jej cieniu schowane były inne nowe nabytki Platformy: Bartosz Arłukowicz i Dariusz Rosati.
Słusznie.
Joanna Kluzik-Rostkowska jeszcze kilkanaście miesięcy temu chciała naród i Polskę (wszak Polska jest najważniejsza!) uszczęśliwić prezydentem Jarosławem Kaczyńskim. Innymi słowy, tej Polsce, co to dla niej jest najważniejsza, chciała dać to, co jej było najdroższe. Gdy się to nie udało, a nawet okazało się, że towar, który chciała narodowi opchnąć, miał ukrytą wadę (był na prochach i nie wiedział, co się wokół niego dzieje), porzuciła Kaczyńskiego.
Bo ważny jest Kaczyński (nawet na tych prochach), ale przecież Polska jest najważniejsza. Porzuciła więc Kaczyńskiego dla Polski. Tę ostatnią chciała ratować wespół z kilkunastoma innymi zbiegami (bądź wyrzutkami) z PiS, tworząc partię o więcej niż pretensjonalnej nazwie Polska Jest Najważniejsza.
Powstał więc w Sejmie klub o tej skromnej nazwie, zaczęto tworzyć struktury partii w terenie. Ludzie zaczęli się do niej garnąć. Nawet w Zakopanem niejaka Gruszkowa, co to od lat walczy z władzami miasta o prawo dla swojego straganu na Krupówkach, uznała, że stragan jest ważny, ale przecież Polska jest najważniejsza! Dziennikarze zachwyceni byli niesłychanie. Posłanka Kluzik-Rostkowska i jej nieodstępna towarzyszka, posłanka Jakubiak, niemal nie wychodziły ze studiów telewizyjnych. Objawienie, jakiego doznały, że Polska jest najważniejsza, a Kaczyński jest be, było przez nie objaśniane we wszystkich możliwych stacjach radiowych i telewizyjnych i we wszystkich gazetach.
Jak ludziom coś się sto razy powie, to przynajmniej na chwilę uwierzą. W sondażach nowa partia była nad progiem wyborczym, raz nawet osiągnęła 8% poparcia. Gdyby się utrzymało, gdyby kandydowanie z jej list dawało szansę na zdobycie mandatu, kto wie, czy numerem jeden na liście PJN z Krakowa nie byłby Jarosław Gowin, któremu PO dawała podówczas na swojej liście miejsce bodajże szóste. Kto wie, czy partii tej nie zasiliłby przedwcześnie wysłany na polityczną emeryturę (i to przez żonę!) Jan Maria Rokita? Szybko jednak się okazało, że PJN niewiele ma wyborcom do zaoferowania, że może być co najwyżej PiS w wersji soft, a to miejsce już od dawna jest zajęte przez Platformę. Spadły więc szybko notowania tej partii, zrazu poniżej progu wyborczego, wkrótce poniżej progu zauważalności przez ankietowanych w badaniach preferencji wyborczych. Nic więc dziwnego, że do partii, która w porywach uzyskiwała 1% poparcia, nie garnęli się już ci, którzy chcą kandydować w najbliższych wyborach. W konsekwencji liderka i założycielka partii zostawiła cały majdan z jednoprocentowym poparciem i przybyła na mityng Platformy, by tam objawić, że „Platforma Jest Najważniejsza”! Joanna Kluzik Rostkowska, pozostając wierną inicjałom PJN, jest już członkiem Platformy i z jej list będzie startować jesienią do Sejmu.

Platforma nic na tym nie traci, przeciwnie – zyskuje. PJN bez Kluzik-Rostkowskiej, jeśli nawet dotrwa do wyborów, nie bardzo ma szansę zarejestrować listy w całym kraju, a nawet jeżeli tę barierę pokona, nie zdobędzie więcej niż 1% głosów. Nie zabierze więc głosów Platformie, jest dla niej nieszkodliwa.

Platforma tymczasem po sukcesie, jakim niewątpliwie jest rządzenie przez całą kadencję bez spadku poparcia, i z uzasadnioną nadzieją na powtórzenie kadencji, nabrała uroku partii rządzącej. Temu urokowi trudno się oprzeć. Nie oparł się Bartosz Arłukowicz, nie oparł się Dariusz Rosati, jak słyszę, niebawem nie oprą się następni: Marek Borowski, Józef Pinior, Genowefa Grabowska, a także lider podobno wciąż istniejącej partii Socjaldemokracji Polskiej, niejaki Wojciech Filemonowicz. Nie powinno to wywoływać popłochu na lewicy. Jedyną istniejącą dziś na lewicy partią – jeśli nie liczyć kilku kabaretowych raczej partii kanapowych – jest, czy to się komuś podoba, czy nie, Sojusz Lewicy Demokratycznej.
Notowania tej partii są takie, jakie są (a nie są ostatnio najgorsze!), nie ma ona, jeśli idzie o miejsca na swych listach do Sejmu, zbyt wiele do zaoferowania. Nic więc dziwnego, że wiele osób o lewicowych poglądach, ale niezwiązanych bezpośrednio z SLD, chcąc dostać się do parlamentu, romansuje z partią rządzącą. Być może wejdą do parlamentu z list PO.
Dobrze! Niech dyskutują potem z Gowinem, Rasiem, Czumą czy Niesiołowskim o Karcie praw podstawowych, o in vitro, o związkach partnerskich.
Niech dyskutują o historii, o rozliczeniach z PRL. O opiece zdrowotnej, o równym dostępie do edukacji. O ochronie praw człowieka i gwarancjach dla praw obywatelskich. O wykluczonych, o realnym rozdziale Kościoła od państwa. Platforma z nimi będzie lepsza niż Platforma bez nich.
Dlatego też SLD powinien temu procesowi przyklasnąć. Niech jak najwięcej ludzi o lewicowych poglądach idzie do Sejmu z list PO. Ich sukces będzie sukcesem lewicy w Polsce. To, że przy tej okazji Platforma zmienia się trochę w coś na kształt Frontu Jedności Narodu albo, by sięgnąć do przykładu okresu międzywojennego, w coś na kształt BBWR, to już jej problem.

SLD nie tylko nie powinien z tego powodu rozdzierać szat, ale powinien lewicowych kandydatów startujących z list Platformy wesprzeć. Nie tylko propagandowo, lecz nawet tam, gdzie jest to możliwe, przez niewystawianie im konkurencyjnych kandydatów.
W ostatnich wyborach Platforma zabrała lewicy część elektoratu, przekonując, że tylko ona jest zdolna odsunąć PiS od władzy, a każdy głos oddany na Lewicę i Demokratów będzie głosem straconym. Przez ostatnie lata Platforma pokazała jednak, że nie chciała lub nie potrafiła (to dla wyborcy obojętne) rozliczyć PiS z przestępstw z czasów IV RP. Co więcej, pokazała, że przy rozliczeniach z PRL jej filozofia jest dokładnie taka jak filozofia PiS. Przekonali się o tym choćby zweryfikowani, a w konsekwencji oszukani przez Platformę funkcjonariusze służb specjalnych. Myślę, że po raz drugi oszukać już się nie dadzą.

Podobnie z żołnierzami WSI, których bezpodstawnie opluto, zgodnym działaniem PO i PiS. Platforma nie umiała (nie chciała?) zbudować instytucjonalnych gwarancji praw obywatelskich, poddać pod prawdziwą kontrolę działań operacyjnych aż dziewięciu służb specjalnych ani zreformować nawykłej do wsłuchiwania się w polityczne zapotrzebowanie prokuratury.

W końcu największa nadzieja wszystkich partii: ludzie młodzi. Mam nadzieję, że zrozumieją, kto chce im zaglądać pod kołdrę, a kto chce, by korzystali z praw ludzi wolnych, kto za priorytetowe uznaje, by wyrażali gotowość pięknej śmierci za ojczyznę (choć nikt nas nie zamierza napaść), kto, by czuli się w całej Europie u siebie. Komu zależy, by mogli się realizować w nauce, w sztuce, w biznesie, by byli dumni z osiągnięć Polski i ze swoich osiągnięć, a kto chce, by realizowali się w roli malkontentów i cierpiętników, potencjalnych topielców z tonącego „Titanica”.

Platforma ma bonus partii rządzącej: lgną do niej zarówno różni karierowicze, jak i ludzie szlachetni, którzy nabrali przekonania, że swe szlachetne zamiary mogą urzeczywistnić tylko w szeregach partii rządzącej. Tym drugim należy kibicować. Obecność tych pierwszych jest problemem samej Platformy. Niech się z nimi męczy. Cynizm ma też swoją cenę.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
w51
Administrator


Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gliwice

PostWysłany: Nie 19:18, 18 Wrz 2011    Temat postu:

Jan Widacki - Z Galicji

Państwo prawa w państwie „samych swoich”

Niedawno prokuratura, realizując umowę międzynarodową z Białorusią, przekazała temu państwu dane o stanie konta bywającego w Polsce białoruskiego opozycjonisty Alesia Bialackiego.
Z oburzenia zatrzęsły się media, organizacje pozarządowe, partie polityczne od prawicy do lewicy, nawet premier, a na swoim Twitterze oburzył się sam Minister Spraw Zagranicznych!

Jak można było przekazać takie dane Białorusi! Prokuraturze zarzucano bezduszność, bezmyślność, ba, wręcz głupotę i polityczną dywersję. Jeden dziennikarz nazwał nawet działanie prokuratorów prawniczym kretynizmem.

Wszyscy wyrażający dziś takie oburzenie jeszcze niedawno mienili się gorącymi zwolennikami apolitycznej prokuratury, a rozdział stanowisk prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości uważali za warunek tej apolityczności.
Teraz by chcieli, aby prokuratura przed zastosowaniem prawa uzgodniła z rządem, czy je stosować, czy nie.

Pod naciskiem politycznym, jeszcze niedawno tak potępianym, prokurator generalny zdymisjonował prokuratorów bezpośrednio zaangażowanych w realizację wniosku strony białoruskiej.

Zrozumiał widać, że prawo prawem, ale jego realizacja musi być zgodna z polityką, a rząd i politycy, mówiąc dotąd o apolityczności prokuratury, albo sobie żartowali, albo po prostu nie rozumieli, co mówią. Po raz kolejny pokazano, że polityka jest ponad prawem.
Zadaniem apolitycznej prokuratury jest realizacja postanowień umowy międzynarodowej. Prawo międzynarodowe kontraktowe to takie samo prawo jak stanowione prawo wewnętrzne. Umowa międzynarodowa ma tę samą moc wiążącą co ustawa. Dopóki umowa obowiązuje, jej postanowienia muszą być wykonywane i polityka nie ma nic do tego. Takie są reguły państwa prawa.

Jeśli, zdaniem polityków, umowa może zmuszać do działań sprzecznych z polską racją stanu albo godzących w prawa człowieka, trzeba umowę wypowiedzieć.

Zadaniem rządu było (i jest nadal!) przeanalizowanie, do jakich działań może nas zmuszać ta obowiązująca umowa z Białorusią, rozważenie, co Polska na wypowiedzeniu takiej umowy może stracić. Zrobienie rachunku strat i zysków i podjęcie decyzji: wypowiadamy umowę lub nie. Jeśli nie wypowiadamy, to nie ma wyjścia. Jej postanowienia muszą być przez apolityczną prokuraturę realizowane. I nie można o to mieć do prokuratury pretensji. Nie może być tak, że w zależności od politycznych (czy jakichkolwiek innych) potrzeb umowa jest realizowana lub nie. Można się spodziewać, że Białoruś będzie teraz identycznie wybiórczo realizowała umowę z Polską. To może rzeczywiście trzeba tę umowę wypowiedzieć, bo nic na tym nie stracimy?
Jeśli w tym konkretnym przypadku nie należało umowy realizować, to obowiązkiem rządu, w szczególności Ministerstwa Spraw Zagranicznych, było uprzedzić o tym prokuraturę, a następnie umowę wypowiedzieć.

Zawaliły agendy rządowe, rząd się od odpowiedzialności wywinął i jeszcze przyłączył do chóru potępiających prokuraturę. Zapłaciło stanowiskami dwóch czy trzech prokuratorów legalistów, którzy uwierzyli, że instytucja ta jest naprawdę apolityczna. Teraz już wiedzą, z prokuratorem generalnym na czele, że prawo ma być podporządkowane polityce i stosowane lub nie w zależności od politycznej potrzeby.
Dziś tak trzeba stosować umowę międzynarodową, jutro być może kodeks karny. Jaka to w końcu różnica?

Nie słyszałem, by ktoś stanął w obronie prokuratury, a pośrednio w obronie zasad państwa prawa. Nie słyszałem ani jednego takiego głosu ze strony środowisk prawniczych. Smutne.

Takie wybiórcze, swobodne podejście do prawa na wszystkich szczeblach to nasza smutna specjalność. Takie samo podejście mamy do umów międzynarodowych i do obowiązujących procedur, które też nie są niczym innym jak przepisami prawa. Jeśli da się je obejść, to obchodzimy. Bo przecież lepiej wiemy, czy stosować je w danym momencie, czy z jakichś względów nie.
Niedawno nasz samolot miał przewieźć eksponaty na ważną zagraniczną wystawę. Wszystko było, jak się zdawało, zapięte na ostatni guzik. W ostatniej chwili okazało się, że zaplanowany lot odbyć się nie może, bo lotnisko wojskowe, na którym miał lądować samolot, jest w nocy zamknięte. Wówczas nasz urzędnik zadzwonił do zagranicznego kolegi z sugestią, by zwrócił się do swego ministra kultury, żeby ten interweniował z kolei u ministra obrony, aby dla samolotu z eksponatami na wystawę uczyniono wyjątek. Urzędnik zagraniczny zdumiał się niesłychanie: gdybym ja wystąpił z taką prośbą do swego ministra, ten uznałby mnie za wariata. Minister ma namawiać innego ministra do złamania procedur? Czy u was tak się załatwia podobne sprawy?

No niestety, u nas tak się załatwia. I bardzo wątpię, by nawet tragedia smoleńska i raport komisji Millera przekonały kogokolwiek, że procedur (czytaj: przepisów prawa) lekceważyć nie wolno.
Bo filozofia „prawo prawem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie” jest nie tylko filozofią „samych swoich”, ale także filozofią naszych polityków. Albo może nasi politycy są „sami swoi”. Bo swoją drogą niby skąd mieliby być jacyś inni? Mimo wszystko od premiera czy ministra spraw zagranicznych chciałoby się nieco więcej wymagać. A od prawników – nieco więcej odwagi w tłumaczeniu, że prawo musi być prawem. Nawet jeśli to jest w danej chwili niewygodne.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum ŚWIATOWID Strona Główna -> A co tam Panie ... w polityce??? Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin